Każdego kto działa na szkodę zwycięstwa Ukrainy uważam za gnidę i skończonego chuja:
,,Myślę, że miał moment zawahania w pierwszych 10 dniach wojny, gdy wszyscy nie wiedzieliśmy jak ona pójdzie, że może Ukraina upadnie.''
Tego nie powiedział Braun czy Mikke tylko Radosław Sikorski zapytany w radiu BzDet, czy wierzy w to, że rząd PiS myślał przez chwilę o rozbiorze Ukrainy.
Jego szef Tusk zaś podobno ma świetne relacje z Niemcami. Dostał od nich prestiżową m.in. nagrodę im. Karola Wielkiego + medali więcej niż miał ich Breżniew. Bez poparcia Niemców nie byłby przewodniczącym Rady Europejskiej. I co? Jakaś krytyka polityki niemieckiej teraz? A własnego rządu? No właśnie...
Cytat za https://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/8438295,donald-tusk-ukraina-pomoc-wojna-rosja-zboze-rolnicy.html
Tusk o sytuacji polskich rolników: Jest wojna, jest blokada portów, coraz więcej transportów (z produktami rolnymi) idzie z Ukrainy przez Polskę do innych krajów, ale z punktu widzenia polskich rolników oznacza to, że część tych zbóż będzie sprzedawana tutaj w Polsce po wyraźnie niższych cenach. To także powoduje, że opłacalność produkcji polskiego rolnika może okazać się bardzo kłopotliwa -- powiedział Tusk.
Chcemy wszyscy pomagać Ukrainie, to jest bezdyskusyjna sprawa, ale trzeba to też tak zorganizować, aby pomoc dla Ukrainy nie oznaczała jakichś bardzo dotkliwych strat dla polskich rolników. Władze muszą wziąć pod uwagę ten niespodziewany problem, bo chcemy pomagać, ale musimy także zadbać o swoich ludzi -- dodał.
Ukraina jest jednym z największych światowych eksporterów zboża, które eksportuje głównie drogą morską. Rosyjska blokada portów Morza Czarnego zagraża niedoborom żywności w wielu krajach Afryki i Bliskiego Wschodu. W związku z blokadą portów Ukraina nie jest w stanie wywieźć około 22 mln ton zboża zgromadzonego w silosach. Trwają zabiegi dyplomatyczne w celu zdjęcia blokady. Komisja Europejska uruchomiła w piątek platformę do nawiązywania kontaktów biznesowych między przedsiębiorcami z Ukrainy i UE, co ma w założeniu pomóc w eksporcie ukraińskiego zboża.
Mój komentarz: jest wojna nie judzimy na wiecach politycznych w/s wojennych, zwłaszcza jak nie mamy nic lepszego do powiedzenia oprócz tego, że rząd robi źle.
Tour de Ost 2019 odcinek ostatni (szósty). Byłem już w Uzbekistanie, Turcji, Ukrainie, Gruzji i Rumunii (to też trochę na wschód). Teraz jeszcze raz na Ukrainie, w Odessie konkretnie. Ryanair otworzył połączenie GDN-Odessa od 2 listopada 2019. My (ja z Elką) tym pierwszym lecimy licząc, że będzie coś w rodzaju przywitania pierwego pasażyra Rusfłota (z filmu Machulskiego Deja Vu, w którym Stuhr gra zawodowego mordercę wysłanego do Odessy z Chicago); ale nie było żadnego przywitania.
Po wylądowaniu jedziemy trolejbusem z lotniska pod dworzec kolejowy. Stamtąd piechotą na kwaterę, która jest jakie 200 m w linii prostej od schodów Potiomkina-Eisensteina. Docieramy na miejsce już po zmroku. Zostawimy bambetle i idziemy na miasto. Zwiedzamy słynną ulicę Deribasowską i oglądamy Operę. To wszystko jest blisko siebie zresztą...
Rano rozpoczynamy zwiedzanie od portu i schodów. Potem znowu Opera za dnia. Idziemy do muzeum sztuki nowoczesnej (bez szału i dość małe, ale parę ciekawych rzeczy jest z czołgiem z tektury na czele), a potem schodzimy na plażę (bo to blisko jest). Wracamy do domu i idziemy na obiad do (podobno #1) lokalu pn. Kumanets na barszcz ukraiński i pierogi. Tanio nie wyszło... Jemy obiad w trójkę bo umówiliśmy się ze znajomym Ukraińcem JS (poznany w Bachotku), z którym pójdziemy też do Opery. Grają Romeo i Julię Prokofiewa. Opera zresztą jest imponująca a wśród widzów jest wielu Polaków... No proszę tak źle z kulturą wysoką nie jest w PL się okazuje...
Następnego dnia jedziemy oglądać twierdzę Akerman. Pociągiem ponad 2 godziny, powrót trochę krótszy bo jakieś 1,5h, ale za to trzęsie. Że pociąg regionalny, to nie musimy paszportów pokazywać przy kupnie biletów (poprzednio jak jechałem dwa razy pociągiem na Ukrainie to bez paszportu nie wpuszczali do wagonu). Po drodze na kwaterę idziemy do tatarskiej restauracji oczywiście na czebureki, które w życiu może jadłem ze dwa razy. Da się zjeść, ale żeby to jakiś miał być przysmak to też nie. Lokal BTW elegancki i oprócz czebureków dużo innych specjałów.
Ostatni dzień rozpoczynamy od zwiedzania bazaru koło dworca kolejowego. Wrażenie robi dział rybny. Mięsny to też egzotyka, ale podobny już widziałem w Gruzji czy w Uzbekistanie. NB znajdujemy na bazarze uzbecką piekarnię i kupujemy dwa uzbeckie chleby Non świeżo upieczone i gorące... Wracamy na kwaterę, zabieramy plecaki, idziemy na Uniwersytet odwiedzić JS. Potem już w stronę dworca... Robi się ciemno więc jedziemy na lotnisko. Koniec wycieczki. Bilety lotnicze w dwie strony były po 300 PLN, kwatera za 250 PLN, a bilety do Opery po 50 PLN (najlepsze miejsca).
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; album ze zdjęciami.
W Połtawie byłem z kolegą AP w końcu maja. Mówiąc konkretnie 20--24 maja, ale jakoś nie mogłem się zebrać więc raport dopiero teraz...
Odlot z Gdańska 15:10, w Charkowie jesteśmy 18:20. Jedziemy trolejbusem na dworzec autobusowy. Jest autobus do Połtawy, ale za trzy godziny. Idziemy do restauracji gdzie zamawiamy po barszczu ukraińskim i naleśnikach i siedzimy do 21:00. BTW taki barszcz ukraiński to trochę inaczej wygląda niż u nas. Do barszczu obowiązkowo zagrycha w postaci pieczywa, słoniny i surowego, grubo krojonego czosnku. No i śmietana.
Autobus jedzie aż do Gdyni, a Połtawa to pierwszy przystanek. Jest po północy, taksówek nie ma ale są wszędzie informacje z numerami telefonów. Dzwonimy, przyjeżdża, jedziemy do hostelu.
Następnego dnia, stawiamy się na uniwersytecie. Okazuje się że zamknięty, wynajęty na czas matur jako miejsce do egzaminowania. Przychodzi nasz gospodarz Julia i prowadzi nas do innego budynku na konferencję studencką. Na konferencji jest rektor--siedzimy do obiadu i słuchamy studentów. Po obiedzie wycieczka po Połtawie, potem spotkanie ze kadrą uczelni. Rozmowa po rosyjsku więc coś tam rozumiem, ale wiele rzeczy nie rozumiem.
Po spotkaniu idziemy na kolację. Rekomendują nam lokal gruziński pn. Old Tiflis. Idziemy we trzech, z poznanym tutaj Łotyszem, który także przyjechał na ErasmusMobility. Łotysz okazuje się niezłym balowiczem; dzięki niemu wydajemy kupę kasy na kolację, z której wracamy około 22:00.
W środę zwiedzanie uczelni zaczyna się o 10:00. To zwiedzanie okazuje się najciekawszą częścią pobytu. Dociera do nas, że szkoła wcale nie jest państwowa, co nam się do tej pory wydawało tylko prywatna. To szkoła zawodowa, kształcąca ekonomistów. Studiuje na niej ponad 6000 studentów w tym wielu (kilkuset) z zagranicy, w szczególności z Afryki i z Indii (widzieliśmy). Są też studenci z Turcji, Gruzji i Azerbejdżanu. A propos Gruzji to w mieście żyje ich podobno 1600...
Budynek uczelni jest stary i przez to robi kiepskie wrażenie--jak się chodzi korytarzami, ale to pozory: szkoła jest doskonale wyposażona. Ma wdrożony imponujący system nauczania na odległość. W systemie tym kształcą nawet 300 studentów w trybie pure-distance oraz 3000 w trybie mieszanym (blended jak mawiają w branży DL). W trybie mieszanym studiują na przykład studenci służący w wojsku. Mogą się uczyć a nawet zdawać egzaminy bez opuszczania posterunków na linii frontu z DRL/Rosją. Uczelnia ma też sieć oddziałów zamiejscowych, na potrzeby których możliwe jest organizowanie zajęć w trybie telekonferencji. Mają do tego stosowną infrastrukturę--widzieliśmy. W pełni wyposażone studia do przygotowywania wideo-treści oraz dziesięć kabin dla wykładowców na potrzeby zajęć w trybie telekonferencji. Do tego biblioteka multimedialna z tak na oko 40 stanowiskami dla czytelników.
Początkiem szkoły była placówka kształcąca kadry na potrzeby spółdzielczości (cf. PUET. Ten związek ze spółdzielczością jest (chyba) ciągle obecny i ważny, bo widzieliśmy parokrotnie w szkole w różnych miejscach loga COOP. Organizacji, która w Polsce to ja nie wiem czy w ogóle działa. Jedyne COOP jakie widziałem w życiu, to sklepy o tej nazwie w Szwajcarii...
Na potrzeby wewnętrzne szkoła współpracuje z siecią koledżów, czyli szkół średnich (ale to akurat jest wbudowane w system, w tym sensie, że szkoły średnie są w pewnym stopniu częścią szkół wyższych). Z zagranicy zaś rekrutuje studentów głównie poprzez sieć zaufanych pośredników działających na prowizji.
Całość działa, co o tyle jest godne podziwu, że działa można powiedzieć w warunkach przyfrontowych. Z Połtawy do DRL jest niedaleko (na przykład do miejsca gdzie spadł słynny MH-17 400km raptem). Szkoła nawet straciła dwa oddziały--Donieck i Semferopol, które są teraz za granicą.
Po obejrzeniu szkoły pojechaliśmy z kolei na wycieczkę po okolicy--najpierw na miejsce słynnej bitwy z 1709r pomiędzy wojskami Carstwa Moskiewskiego a Królestwem Szwecji. Potem do muzeum piwa i bimbrownictwa. To pierwsze ciekawe to drugie niekoniecznie. Muzeum bitwy jest ciekawe, bo ukazuje ją z szerszej perspektywy, tj. z punktu widzenia Ukrainy (która nie była stroną w bitwie przecież). Pewnie ciut na siłę ale co z tego? Muzeum bimbrownictwa z kolei to typowo komercyjna placówka przy restauracji. Dwa pokoje wypełnione dość przypadkowym sprzętem związanym z produkcją piwa i samogonu.
W czwartek w sumie nie było nic ciekawego. Dość dużo czasu zajęło nam ustalenie jak się wydostać z Połtawy--pojechaliśmy na dworzec kolejowy i kupiliśmy bilety na rano następnego dnia.
Rano w piątek taksówką do dworca. Potem pociągiem do Charkowa, do którego docieramy o 10:00. Tutaj drobna komplikacja: patrol milicji nas zatrzymuje i kontroluje: każą wyjąć wszystko z kieszeni i plecaków. Incydent kończy się na niczym, może myśleli że mamy jakąś kontrbandę i coś tam da się od nas wyciągnąć? Nie wiem... Milicjanci są regulaminowi i uprzejmi wszakże.
Potem zostawiamy bagaż w przechowalni i idziemy na 3 godziny na miasto. Bez sensacji w sumie. O 14:00 zwijamy żagle: metrem dostajemy się na prospekt Gagarina a stąd autobusem na lotnisko. O 18:38 cabin crew take off. Lądujemy sensacyjnie 25 minut przed czasem...
Zdjęć i śladów GPX póki co nie ma ale będą...
Że Wizzair lata z GDA do Lwowa, to polecieliśmy na wycieczkę.
W poniedziałek 16 lipca o 6:50 polecieliśmy, lądując 1:30 później, tj. circa 9:15 we Lwowie. Ja w sobotę się zaprawiłem na rowerze na fest i wprawdzie w niedzielę było trochę lepiej, ale w poniedziałek dalej byłem cały zasmarkany, więc niespecjalnie mnie ucieszył rzęsisty deszcz na powitanie we Lwowie. Elka mówi, że prognozy są kiepskie i będzie padać cały tydzień. No masz załatwię się na amen...
Sprzed terminala pojechaliśmy trolejbusem do centrum. Nasza kwatera, wynajęta przez AirBNB jest na ulicy Szpitalnej. Pierwszy punkt wycieczki zatem, to dotrzeć na Szpitalną. Ciągle leje. Trolejbus dociera do centrum. Wysiadamy, w kiosku kupujemy kartę SIM (za circa 8PLN) i idziemy do kawiarni zamienić karty w moim Xiaomi. Internet działa na początku kiepsko (potem jest OK), ale ponieważ Szpitalna jest w pobliżu, to bez problemu znajdujemy kwaterę. Lokal jest OK.
Po zainstalowaniu się w kwaterze zwiedzamy stare miasto i wchodzimy na wzgórze pn Wysoki Zamek. Wracamy na kwaterę o 17:00.
Ponieważ pogoda w kolejnych dniach jest niepewna, to decydujemy się zwiedzić cmentarz Łyczakowski póki nie pada. Idziemy na cmentarz piechotą, żeby po drodze zwiedzić miasto (można tramwajem jechać). W rezultacie zwiedzanie plus dojście zajmuje nam pół dnia. Do tego ponad godzinę trwa konsumpcja obiadu, a to dlatego, że długo trzeba czekać na podanie (częste w restauracjach, które zwiedziliśmy; być może powodem jest sezon turystyczny). Po obiedzie jedziemy do miasteczka Żółkiew. Do Żółkwi jeżdżą autobusy z Północnego Dworca Autobusowego (ulica Bohdana Chmielnickiego 225). Ponieważ dworzec jest dość daleko od centrum, to pytamy się baby w kiosku czym dojechać. Mówi, że tramwajem nr 6 bodajże (zły pomysł, bo potem jeszcze trzeba kawałek podejść--podała po prostu numer tramwaju z najbliższego przystanku). Zwiedzamy Żółkiew, wracamy. Tym razem po dotarciu z powrotem do Północnego Dworca Autobusowego idziemy na autobus (bo już wiemy że tramwajem nie warto). Na kwaterę docieramy nawet później niż pierwszego dnia (około 18).
Od programu wycieczki była Elka, ale ja wieczorem przeglądając Internet znajduję informacje, że jest tu potencjalnie ciekawy i godny obejrzenia skansen. W środę postanawiamy jechać/iść do skansenu. Janek od razu odmawia, bo się zmęczył -- będzie dalej zapoznawał się z centrum Lwowa.
Plan wprawdzie był żeby jechać do skansenu tramwajem, ale upieram się, że to blisko więc idziemy. Google wytycza dziwną trasę -- po lesie -- długą na 3,1km. Skansen jak najbardziej jest OK i ciekawy, spędzamy tam 1,5h. Wracamy. Tym razem idziemy na trolejbus, tyle że jakoś nie możemy trafić na przystanek. Włączam Xiaomi. Do opery jest 2,1km--eee idziemy. W kwaterze jesteśmy o 14:00. Idziemy z Jankiem na obiad do Premiery Lwowskiej. Podają szybko i sprawnie ale i tak po obiedzie jest już w miarę późno. Jak rano we wtorek łaziłem do mieście, to znalazłem kilka małych muzeów w rynku. Idziemy zobaczyć co tam jest. Pierwsze muzeum jest w budynku palarni kawy. Wchodzimy i z mety chcą nam sprzedawać bilety -- ale za co? Oprócz tabliczki muzeum, i że zbiory etnograficzne, to nic więcej nie wiadomo -- odpuszczamy. Drugie też odpuszczamy. Jakaś wystawa czasowa jest reklamowana, którą uznajemy za nieciekawą i nastawiamy się na zwiedzanie ostatniego -- muzeum poczty -- potencjalnie ciekawe. Podchodzimy do budynku, drzwi otwarte, w środku ewidentnie trwa remont. No to mamy zwiedzone -- idziemy do domu... Elka po drodze jeszcze dostrzega, że Opera jest otwarta i można ją zwiedzać -- to zwiedzamy.
W czwartek do Drohobycza. Janek znowu zostaje, bo mu się nie chce. Elka za to ustaliła, że można tam pojechać autobusem, który odjeżdża spod dworca kolejowego. Idziemy na dworzec (w miarę blisko, circa 2km). Sugeruję najpierw sprawdzić czy nie da się pociągiem. Są rozkłady, ale dla pewności idziemy do informacji kolejowej, tym chętniej że przed okienkiem nie ma żadnej kolejki. Się okazuje, że nie ma bo płacić trzeba -- 5 hrywien. Najpierw płacisz potem mówią co wiedzą. Nietypowe, ale co kraj to obyczaj. Nawet paragon za te 5 hrywien dali...
Idziemy do kas. Bilet na przejazd kosztuje około 7 PLN. Pomimo tak nędznej ceny mamy rezerwację miejsca, ale -- ciekawostka -- żeby kupić bilet trzeba pokazać paszport. Nasz pociąg jedzie z Diepropietrowska do Truskawca, a nasz wagon to wagon sypialny, tyle że my siedzimy, a nie leżymy. Prycza twarda jak deska, a naprzeciw nas drzemie przykryta kocem dziewczyna. Też jedzie do Drohobycza, co się ujawni po godzinie i 30 minutach (tyle jedzie pociąg ze Lwowa do Drohobycza). Obsługa pociągu przynosi bilet przed stacją, na którą ma się wysiąść (jak w PL w sypialnych); dziewczyna wstaje podnosi pryczę, się okazuje, że tam jest miejsce na bagaże -- wsadza koc i wyciąga swoje walizki. He, być może i my mogliśmy na kocu zamiast na dechach ale to już nieistotne...
W Drohobyczu zbiera się na deszcz. Jedyną taksówkę wynajęli inni Polacy, idziemy na autobus. Trzeba podjechać ponieważ dworzec jest za miastem. Zwiedzanie zaczynamy od cerkwi św. Jura (czyli Jerzego). Za zwiedzanie trzeba zapłacić; w zamian przewodniczka opowiada szczegółowo o historii cerkwi (po ukraińsku, więc osobiście to nie wszystko rozumiem). Wychodzimy z cerkwi--pada deszcz... Elka coś wyczytała o wydobywaniu/kopalni soli w Drohobyczu a pani z cerkwi indagowana w sprawie potwierdza, że faktycznie tuż obok istnieje coś takiego. Idziemy szukać...
Okolica mało malownicza i nie możemy znaleźć. Miejscowy wskazuje konkretne miejsce, wyglądające jak tytułowa Baza z powieści Baza ludzi umarłych Newerlego. Kompleks baraków w stanie daleko posuniętego rozkładu. Przed jednym z baraków wielka kupa kłod drewna i facet z siekierą... Omijamy dziada, pytamy się kobiety, która wylazła z któregoś z baraków. Tak jest fabryka soli, nie ma żadnego muzeum. Generalnie to nie są szczęśliwi, że nas tu widzą, ale pozwalają obejrzeć instalacje. Faktycznie produkują tutaj sól metodą `na króla Ćwieczka': pompują solankę z 50 metrów bodajże, która potem jest odparowywana w dwóch sporych rozmiarów odparnikach a sól ostatecznie `konfekcjonowana' w trzech betoniarkach... Facet rąbiący drewno zapewnia energię potrzebną do odparowania wody. Post factum znalazłem w Internetach coś takiego:
Stara jak Drohobycz `manufaktura', położona między dwiema starymi drewnianymi cerkwiami, do dziś produkuje sławną `Jodowaną Sól Drohobycką' stanowi również `funkcjonujący eksponat' Muzeum Ziemi Drohobyckiej! Za małą opłatą można spokojnie zwiedzić zakład pod nadzorem pracowników, a także zrobić kilka zdjęć na pamiątkę (www.nieznanaukraina.pl/2045/drohobycka-kopalnia-fabryka-soli/).
Dla mnie to był Dickens (Karol) a nie żaden `funkcjonujący eksponat'. Być może dorabiana jest muzealna teoria żeby dziadostwo lepiej wyglądało. W szczególności nigdzie nie widzieliśmy żadnej tablicy informacyjnej iż i jakoby jest to `Muzeum Ziemi Drohobyckiej', które faktycznie istnieje ale w innym miejscu (nie byliśmy)... Nastawienie obsługi też nie było entuzjastyczne do zwiedzania, a zwłaszcza do robienia zdjęć.
Ustalamy, że w zasadzie to wracamy, tyle że po drodze obejrzymy jeszcze miejsca związane z Bruno Szulcem oraz synagogę (udaje się). Ponieważ dworzec kolejowy jest za miastem, a autobusowy bliżej centrum Elka decyduje żeby wracać autobusem. Cena z grubsza ta sama. Atrakcją 20 km jazda po monumentalnych dziurach. Drogę porównywalnej `jakości' widziałem dotąd raz w życiu w Armenii w dolinie Alawerdi.
W piątek odlot o 14:10. Dla pewności ustalamy że na lotnisko pojedziemy o 11:00 więc wizyta w Drohobyczu to był ostatni punkt wycieczki, bo do 11:00 to już nie będziemy niczego zwiedzać (tym bardziej, że większość biznesów zaczyna się tak co najmniej od 9:00). Robimy odprawę przez internet, potem idę na miasto wydrukować karty pokładowe i wydać 200 hrywien co nam zostały. Kupuję ormiański lawasz:-) i ser wędzony. Terminal pustawy, nie to co w GDA. Przed kontrolą bagażu w szczególności nie ma żadnej kolejki... O 14:10 odlot do GDA.
BTW w GDA pan z Wizzair skierował mój plecak do bagażu (nieodpłatnego), bo za duży. Że niby teraz duże bagaże są transportowane w luku mimo, że dalej są `podręczne' (formalnie i zgodnie z nowym regulaminem nie ma gwarancji, że bagaż podręczny poleci z pasażerem). Można oddać od razu lub przy wsiadaniu do samolotu. Wybrałem to drugie, a na płycie lotniska już się nikt nie upominał o mój plecak więc ostatecznie pojechał ze mną a nie w luku bagażowym.
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; zdjęcia; ślady gpx/kml.