Wyjechaliśmy pierwszego maja a pierwszy przystanek był w Kownie, do którego dotarliśmy około 14--15:00. Zwiedziliśmy miasto. Następnego dnia celem była Rygam ale po drodze zwiedzaliśmy pałace w Rundale (wewnątrz) oraz Jełgawie (tylko z zewnątrz). Do Rygi dotarliśmy dość późno w związku z tym i do tego się rozpadało. Pomimo tego zwiedziliśmy stare miasto -- o tyle było łatwo, że za duże to ono nie jest. Celem następnego dnia był już Tallin. Po drodze odwiedzamy Park Narodowy Kemeri a konkretnie Great Kemeri Bog Boardwalk czyli chodzenie po deskach na bagnach Kemeri. Następnie pojechaliśmy obejrzeć zamek w Turaidzie a potem jedziemy do miasta Sigulda. W Siguldzie jest taras widokowy pn. Paradise Hill, wokół którego są malownicze trasy piesze, po których sobie pochodziliśmy. Z Paradise Hill widać zamek w Turaidzie zresztą.
Do Tallina dojechaliśmy 3/5 o 23:00. Następnego dnia pobudka o 4:00 bo na 5:00 trzeba być na przystani promowej. Prom odpływa zaś o 6:00. Zaczynamy zwiedzanie od twierdzy Suomenlinna. Jak się kupi bilet na prom na Suomenlinna, to się dostaje 24 godzinny bilet na komunikację miejską w Helsinkach, ale specjalnie nam się to nie przydało. W Helsinkach do zwiedzania niewiele a nasz prom dopiero odpływa o 22:00. Temperatura koło zera + zadymki śnieżne ale Finowie bez czapek i rękawic. Na rowerach i hulajnogach też...
Następny dzień czyli 5/5 zaczynamy od zwiedzania starego miasta w Tallinie (duże i ciekawe); potem jedziemy do domu. Około 19:00 docieramy do Szawli (że przed Szawlami od strony Rygi jest góra Krzyży, to ją zwiedzamy po drodze żeby potem nie musieć wracać)
Ostatniego dnia dojeżdżamy do domu
Odwiedziliśmy też Padwę. Polecieliśmy w poniedziałek 9 stycznia w nocy, a wróciliśmy w piątek 13 styczna, wypełnionym może w 40% samolotem Ryanair.
Jak jest w Wenecji to każdy kto był to wie, a kto nie był to powinien pojechać. My byliśmy pierwszy raz...
Ślad ze zdjęciami jest tutaj (albo tutaj) a same zdjęcia na flickr.com.
W niedzielę przed 6:00 pojechałem pod Organikę (taki budynek w centrum Gdańska) zaliczyć przejazd w konkursie KdG; poczekałem 30 minut i wróciłem. W ten sposób dodałem 130 punktów do swojego dorobku; który w tym momencie wynosił około 2300.
Około 8:30 pojechaliśmy z Elką do Modlina. Lot planowo 14:10, ale start się trochę opóźnił. Po przylocie do Neapolu, alibusem podjechaliśmy pod stację kolejową, Elka kupiła bilety w automacie i pojechaliśmy koleją do Salerno, gdzie byliśmy 17:45. Teraz piechotą na kwaterę, odległą jakieś 2 kilometry, ale stromo pod górę. Około 20:00 poszliśmy na pizzę neapolitańską. Ponieważ prognozy były takie, że następnego dnia ma ulewnie padać, to nic nie planowaliśmy.
Rano prognozy się zmieniły: nie ma padać (i nie padało). Poszliśmy zwiedzać miasto, w tym a zwłaszcza katedrę gdzie są szczątki ewangelisty Mateusza i papieża Grzegorza VII. Podróż statkiem była też rozważana, ale w końcu nie popłyneliśmy. Pojechaliśmy za to zwiedzać zamek (autobusem); powrót już piechotą do domu a po drodze obiad (po 15 EUR). Po południu Elka do konserwatorium, a ja jeszcze raz na zamek, piechotą i krótszą drogą. Potem zrobiłem zakupy w Carrefour Expressie i do domu. Jutro w planach zwiedzanie Pompejów. Stojąc na przystanku i czekając na autobus który nas zawiózł na zamek ustaliliśmy, że do Pompejów jeździ autobus numer 50 i że pierwszy jest o 7:35. Okazało się, później że ten sposób dojechania do Pompejów niekoniecznie jest najlepszy...
Rano pobudka koło 6:00, jedziemy tym autobusem numer 50. Autobus zawija do okolicznych miasteczek, wlecze się niemiłosiernie, hamuje, przyśpiesza, zakręca co chwila o 90 (i lepiej) stopni. Mało komfortowo. Dojeżdżamy, kupujemy bilety, czekamy chwilę, bo otwarcie o 9:00 Zwiedzamy do 12:00. Potem Elka wraca a ja mam wspiąć się na Wezuwiusza. Jadę w tym celu autobusem (za 3,5 EUR w jedną stronę), który dojeżdża około 13:00 na parking około 1000mnpm, ostatnie 200m (40 minut) na piechotę ale jak się ma bilet, bo jest bramka i trzeba takowy mieć. Ja nie mam, w kasie już nie ma -- wyprzedane. Trzeba online kupić i wtedy się jedzie na pewniaka. Takich bez biletu jak ja jest więcej... Wracamy rozczarowani.
Nietrywialny jest powrót z Pompejów do Salerno, bo nigdzie nie ma przystanku z linią 50. Tzn przystanki są, tylko oznaczeń nie ma. Pytam się na stacji; oni że jest autobus TrenItalia sprzed dworca. Kupuję bilet i mam szczęście, bo autobus do Salerno właśnie czeka. Nigdzie nie skręca, jedzie szybko i prosto do Salerno. Dużo bardziej komfortowy niż ten rano. W tym sensie ten numer 50 rano to był średni wybór. Kupuję jeszcze po drodze parę rzeczy w Carrefour Expressie i około 18:00 wracam do domu. Jutro powrót, pociąg przed 8:00 do Neapolu, samolot 13:35...
Zgodnie z planem jedziemy do Neapolu, robimy kilkukilometrowy spacer po mieście i około 11:00 jedziemy na lotnisko. Lot lekko opóźniony. Około 21:30 jesteśmy w domu. Cała podróż trwała około 84h...
Ślad ze zdjęciami jest tutaj (albo tutaj) a same zdjęcia na flickr.com.
Pobudka 5:00, ale się grzebałem więc wyjazd około 7:00 dopiero. Ja rowerem Elka ma mnie dogonić samochodem:-) startując około 10:00. Jadę przez Sobieszewo do Elbląga gdzie mnie zgarnia -- zgodnie z planem -- Elka, co wyjechała 9:30 (spotkaliśmy się 10:30); przejechałem 80km. Potem jedziemy już samochodem do Zwierzyńca, miasteczka obok słynniejszego Szczebrzeszyna. Robimy jedną przerwę w Garwolinie, gdzie jemy obiad w bardzo dobrym barze wietnamskim, a ja potem lody cukierni obok (bardzo dobre i tanie.) Po 18:00 docieramy do Szczebrzeszyna, który zwiedzamy naprędce. Po 19:00 docieramy do Zwierzyńca a stąd do miejscowości Sochy gdzie mamy kwaterę (3 km od Zwierzyńca). W Sochach nie ma zasięgu--telefony nie działają a Internet działa jak 30 lat temu:-(
Rano pobudka 5:20 około 6:00 wyjechałem rozpoznawczo na przejażdżkę; zimno jak piorun (podobno 3C). Dojechałem do Józefowa, gdzie straciłem pół godziny usiłując odnaleść pomnik żydowskich ofiar batalionu 101 kierując się planem napotkanym w tymże Józefowie. Po przejechaniu 50km wróciłem do domu przed 9:00. Elka już na nogach więc poszliśmy na dwa szlaki wokół Zwierzyńca. Potem jedziemy do Józefowa raz jeszcze, ale przedtem na obiad. Że w Zwierzyńcu nic nie znaleźliśmy to jedziemy do Józefowa. Tam zaczynamy od pierogarni Józefowskiej, potem do cukierni u Dzidy. Pierogarnia taka PRLowska w klimacie...
Szukamy tego pomnika i znowu ni-hu-hu; oglądamy wieżę widokową, kamieniołom i żydowski kirkut. W przypływie olśnienia zamiast planu z Józefowa, po prostu wpisuję do google "pomnik żydowskich..." Jest w zupełnie innym miejscu niż na planie. Jedziemy, oglądamy, wracamy. Na kolację pijemy 1l piwa kupionego w Zwierzyńcu (bo tu jest browar); bardzo dobre...
Rano pobudka znowu około 5:20 i około 6:00 wyjechałem, znowu zimno jak piorun ale jestem lepiej ubrany, bo kupiłem rękawice ogrodnicze (innych nie było) a na głowę ścierka z kuchni (czapki też nie było w sklepach z ciuchami--nie sezon jeszcze); Przez Józefów i Tomaszów dojeżdżam około 8:30 do Bełżca. Muzeum zamknięte, otwarte od 9:00. OK, kręcę się trochę po okolicy potem ogladam muzeum. Elka dzwoni przez messangera (bo w Sochach przypominam nie ma zasięgu), że ma pomysł na dalszą część dnia w okolicach Suśca. To mi nawet pasuje. Umawiamy się na spotkanie 10:30 w Suścu. Dojeżdżam, rower do bagażnika i idziemy na szlak pn rezerwat Szumy na Tanwi. Łazimy prawie do 14:00, potem do Józefowa na obiad. Powtórka z wczoraj: pierogarnia + cukiernia. Potem zwiedzamy inny rezerwat: czarcie Pole. Około 17:00 wracamy na kwaterę. Jadę do Zwierzyńca po pieniądze z bankomatu i piwo. Wracam kolo 18:00.
Dziś przejechałem 90+10,około 100km Jutro w planach kajaki i wyjazd o Szczebrzeszyna a może i Frampola (rano)
Rano pobudka jak zwykle; w planach jazda do Frampola i Szczebreszyna i to wszystko w 3 godziny. Kompletnie nierealne. Jakoś z mapy mi wyszło, że to bardzo blisko. Pogubiłem się dwa razy z trasą na Frampol i odpuściłem sobie Frampol i Szczebrzeszyn, ale przejechałem 55 km. Wróciłem za to dość wcześnie bo następny punkt pobytu dopiero zaplanowany na 11:00.
O 11:00 jedziemy z kajakiem do Zwierzyńca (nb kajak tu akurat kosztuje drożej niż na Kaszubach -- 130 PLN); circa 11:30 zaczynamy a po po 15:00 jesteśmy na miejscu w Szczenrzeszynie (Żydowskie miasto jak się dowiadujemy:-) w drodze powrotnej od naszego gospodarza; w sensie że w Zwierzyńcu Żydów nie było); trochę mniej niż planowane 4h Rzeka i spływ rewelacja, zmienne krajobrazy, dużo przeszkód w wodzie w tym trzy progi (i jedna przenioska); potem już późny obiad (tym razem w Pierogarni w Zwierzyńcu) i koniec programu na dziś...
W nocy mocno padało, rano mży ale my transferujemy się na zachód do Sandomierza, do którego docieramy około 11:00. W Sandomierzu piękna pogoda, która ma się popsuć jutro. Kwaterę mamy od 15:00 więc parkujemy samochód i zwiedzamy starówkę, w tym muzeum dom Jana Długosza (ciekawe ekspozycje.)
Po obiedzie idziemy na kwaterę; którą mamy niedaleko starówki na lewobrzeżnym Sandomierzu. Prawobrzeżny się dowiadujemy to taki Sopot-Kamienny-Potok vs Sopot-okolice-Mola. Żartuję, że Sandomierz to żydowskie miasto na Polsko-Ukraińskiej granicy. Coś w tym jest potwierdza gospodarz :-) Na Wiśle była granica województwa Lwowskiego przed wojną...
Potem jedziemy na Pieprzowe Góry. Tutaj parkujemy u faceta na posesji za 10 PLN/godzinę, bo nie ma innej możliwości, idziemy dalej następny facet ubolewa, bo podobno jest darmowy parking, ale w innym miejscu i szkoda że tam nie trafiliśmy, po czym kasuje od nas kolejne 5 PLN od głowy w sumie nie wiadomo za co... Wracamy na kolację a potem idziemy na pokaz pn teatr ognia na rynku
Pobudka 5:00, wyjazd nawet przede 6:00; w planach Annopol przez Zawichost, drogą 77 (pusta). W Dwikozach skręcam na winnicę a potem jadę dalej na Wysokie Góry (wieś); droga malownicza bo przez wąwóz lessowy (+10% nachylenia) potem takim samym wąwozem lessowym zjazd do Dwikoz. Do Annopola nie dojeżdżam, bo chcę wrócić na 9:00. Po drodze skręcam na Pieprzowe Góry żeby sprawdzić jak to wygląda rano. Żywego ducha jest 8:55. O 9:00 przyjeżdża jednak jakiś gość i coś ode mnie chce; nie wdaję się w rozmowę i jadę do Sandomierza. Czyżby ci kasjerzy działali od 9:00?
Pogoda jest pochmurna, idziemy zwiedzać muzeum na Zamku (ciekawe) potem idziemy nad Wisłę nie mając nic lepszego do roboty, potem obiad i zwiedzanie podziemi; W międzyczasie zaczęło padać. Wracamy do domu. Idziemy na mszę na 17:30. Jutro wyjazd do domu 8:00
Pobudka 6:00, wyjazd 8:00; Pada mocno aż do Warszawy, potem coraz lepsza pogoda Po drodze zjedliśmy obiad w barze Okoń koło Pasłęka. Kupa luda przy stołach. Jedzenie dobre ale chyba dość drogo (nie pytałem się Elki ile zapłaciła). Zatrzymaliśmy się na działce i pozbieraliśmy to co urosło przez tydzień (m.in 4kg pomidorów); Do domu dotarliśmy około 17:00.
Ślad ze zdjęciami jest tutaj (albo tutaj) a same zdjęcia na flickr.com.
Trasy mają po 50--100 km; jak za mało to można samemu przedłużyć. Jak za dużo można w połowie zawrócić:-)
Wyjazd na południe (Kaszuby) jest najbardziej skomplikowany. Duże korki/brak ścieżek; ale da się (trasa do Żukowa).
Osobiście zacząłbym od Żuław
Trasy są stworzone w aplikacji plotaroute. Można pobrać ślad w szczególności (być może do tego celu trzeba założyć konto/za darmo)
Do Żukowa a potem do elektrowni wodnej w Rutkach; (W Żukowie klasztor i cmentarz z krzyżawi żeliwnymi) #1
Żuławy (płasko ale może wiać, bo nie ma lasów) Wyspa Sobieszewska (po ścieżkach/drogach o względnie małym ruchu) #2
Dłuższy wariant poprzedniej. Od 1.go maja działa prom w Świbnie więc można spróbować tak: (koniec w Sztutowie / dawny KL Stutthoff) #3
Statkiem na Hel a potem rowerem. Hel--Rumia (potem powrót SKM; rower w SKM za darmo) #4
Inny wariant zaczynający się na Helu. Hel-Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa/punkt widokowy) #5
Że pandemia to test PCR trzeba było zrobić, którego koszt to circa 400 PLN. Test jest ważny 72h; wylatujemy w poniedziałek jesteśmy w Ammanie o 11:00. Umówiłem się na 14:50 w piątek w Luxmedzie, bo później w piątek mi nie pasowało a w sobotę to mało kto testuje i nie wiem czy wynik by nie był w poniedziałek na przykład. Zatem test w piątek a w sobotę rano był wynik online. Wpisali datę wykonania testu na 23 bez podania strefy czasowej. Trochę lipa jak na 450 PLN. Tyle, że to bez znaczenia. Zarówno w Modlinie jak i w Ammanie wydruk z testu to faktycznie przepustka do pójścia dalej, ale nikt tego mojego wydrukowanego kwitka nie weryfikuje, wsadzając go np. do jakiegoś skanera (jest QR-kod). Patrzą pobieżnie i puszczają dalej...
Pojechaliśmy z wizytą do AlZaytoona university (to po naszemu Uniwersytet Drzewa Oliwnego bo Zaytoona to DO). Naszym gospodarzem był dr Ali Al Dahoud (rocznik 1961, studiował w Belgradzie skąd przywiózł żonę, Włoszech oraz Kijowie); drAli to dziekan Computer Science oraz ich centrum współpracy zagranicznej. Uprzedzając wydarzenia zajęli się nami super-ponad-standardowo. Wieczorem przyjechał drAli + jego pracownica Sokyna Bardzo otwarta i sympatyczna babka, elegancko ubrana. Fluent english oczywiście bo studiowała w UK.
Pierwszego dnia pojechaliśmy na chwilę na Uniwersytet, potem do Hotelu a wieczorem zwiedzaliśmy Ammańskie downtown. Mieszkamy w hotelu New Merryland Hotel 20 minut od punktu zero w Ammanie czyli meczetu Al-Husseini i z czystym sumieniem mogę ten hotel polecić. Za tygodniowy pobyt zapłaciłem około 1000 PLN
We wtorek był working day: spotkania i wykłady. Najpierw spotkanie z prezydentem uniwersytetu. Całkiem sympatycznie. Prywatny uniwersytet, 8 tys studentów, ileś tam (dużo) wydziałów. Nasze lectures ma być ze staffem, bo studentów nie ma. Najpierw w Business Dept., na którym studiuje 2 tys studentów, a pracuje 60 pracowników. Dziekanem jest Iracki Arab, mówiący po polsku (żona Polka w szczególności); 24 lata w Ammmanie. Phd z ekonomii Univ w Katowicach. Oprócz niego 2 amerykanki (jedna od IT) + 3 innych odpowiednio po studiach w Teksasie, Swansea i Birmingham... Potem poszliśmy do Nursing deptartment. Mniejsze grono, ale też sympatycznie.
W środę pojechaliśmy na Morze Martwe. W tym celu trzeba było wykupić pobyt w hotelu. Nie da się bowiem pływać w MM na dziko, zresztą to z uwagi na stężenie soli byłaby średnia przyjemność. Jak się sól dostanie do oczu mogiła, a na hotelowej plaży jest wąż ze słodką wodą/prysznice itp. Temperatura zabójcza 39C, ale hotel klimatyzowany więc no fear...
Tak w ogóle, to MM to taka sobie atrakcja. Pływać tam nie idzie (bo sól). Się wchodzi do wody; oblepia błotem i czeka 30 minut. Się błoto spłukuje i można iść do domu, ale że się wydało 35 dinarów to się siedzi na basenie czekając na lunch...
W piątek Petra. Jedziemy teoretycznie w najgorszym czasie: nie dość że lipiec to jeszcze wchodzimy tuż przed południem. Ale jest zupełnie znośnie. Nie jest aż tak gorąco (jest 32-33C a nie 40C czym nas straszono) i jest sucho, a trasa jest łatwa--idzie się jak po chodniku. Tras w Petrze jest osiem wg mapki na ulotce do pobrania przy kasach i można wzw z tym chodzić parę dni. Ja zaliczam dwie trasy: główną i Al-Khubtha Trail, tyle że tę drugą to raczej nie do końca. Tzn. doszedłem do jakiegoś końca, ale raczej nie tego co trzeba, bo potem w Internetach widziałem zdjęcia ludzi co sobie robią selfie ze skarbcem w tle na dole. No ja tam nie byłem. Przy czym od połowy tej Al-Khubtha, to już nikogo nie spotykałem na szlaku, więc albo wlazłem nie tam gdzie trzeba albo 99% zwiedzających chodzi po Main Trail. Spędzamy w Petrze 4h i wracamy do Ammanu o 20:00. Ja bym tam i 8h mógł chodzić, ale reszta wycieczki już nie więc nie chciałem żeby na mnie za długo czekali (czekali godzinę)
W sobotę jedziemy do domu drAli w mieście Ar-Ramsa na granicy z Syrią. To nie jest daleko, ale jedziemy naookoło, najpierw zwiedzać zamek Ajloun. Budowla saracenów (https://pl.wikipedia.org/wiki/Saraceni) a nie krzyżowców. Wejście za 3 JOD czyli tanio. Stamtąd do Dżarasz. W sumie niepotrzebnie, bo rzymskich ruin ostatecznie nie zwiedzamy. Wejście 17 JOD, bo to ogromne ruiny są, a nam się primo już nie chce, a do tego jest już późno. Mamy jeszcze w planach obiad w Ar-Ramsa. Po obiedzie podjeżdżamy obejrzeć zamknięte przejście graniczne z Syrią i wracamy do domu.
Pomiędzy wyjazdami łaziłem po Ammanie. Stare miasto (downtown) w tym a zwłaszcza bazar przy meczecie Al-Husseini (Grand Husseini Mosque). Kartą płatniczą to tu w wielu miejscach się nie zapłaci i trzeba mieć gotówkę. W tym celu wymieniam USD/EUR na JOD w kantorze. Bankomatów miejscowi nie polecają bo drogo wychodzi. W hotelu i Carrefurze płacę kartą i kurs wychodzi całkiem OK. Nie ma potrzeby kupowania dinarów w PL co zresztą nie jest prostą sprawą.
W poniedziałek odlatujemy do Modlina. Teraz wreszcie przydaje się paszport-COVIDowy. Przy kontroli paszportowej pokazuję paszport (m-obywatel) i bez dalszych ceregieli wpuszczają mnie z powrotem.
Wybrane pozycje kosztów: wiza na lotnisku 40 JOD, Petra 50 JOD, hotel około 1000 PLN, test PCR 450 PLN. Bilet (wykupiony bagaż 20kg) w Ryanair to zaledwie 600 PLN.
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; album ze zdjęciami.
Lądowanie w piątek na lotnisku w Beauvais, za 13 EUR (od osoby) jedziemy mikrobusem na stację metra Porte Maillot. Tu kupujemy bilety (i takie ciastko co wygląda jak sernik, ale jest z przesłodzonego budyniu) i jedziemy zwiedzać Luwr. Około 21 jedziemy (także metrem) na kwaterę wynajętą przez AirBnB w 13 dzielnicy. Od stacji Olympiades nasza kwatera jest może 300 m. W Luwrze to najbardziej mi się podobają eksponaty z bliskiego i środkowego wschodu (Syria/Iran/Irak) oraz (bo lubię) kolekcja malarstwa holenderskiego (Breugel itp.)
Rano pobudka i około 9:00 idziemy zwiedzać miasto rozpoczynając od Notre Dame, które jest oczywiście po pożarze zamknięte. Oglądamy to co widać zza parkanu. W centrum koncentracja policji w pełnym rynsztunku bojowy, ale się nie biją. Chodzimy, oglądamy około 15:00 idziemy do muzeum Orsay oglądać francuski symbolizm. Oglądamy do 18:00 czyli do zamknięcia. Potem na kwaterę. Odkrywamy, że w pobliżu naszego bloku jest m.in supermarket, piekarnia i chińska restauracja. Decydujemy się na kolację w tej restauracji wydając prawie 40 EUR.
Game day czyli niedziela. Rozpoczynamy od oglądania Sorbony (nic ciekawego), potem idziemy pod Panteon. Wejście płatne więc my nie wchodzimy, ale Janek ma za darmo jako osobnik małoletni (26 lat). Czekamy na niego w kościele St Etienne du Mont załapując się na mszę. Msza jest na wysokim poziomie (w sensie formy--organista wirtuoz, śpiew pod kierunkiem zawodowej śpiewaczki ewidentnie itp). Kościół pełny i sporo młodych ludzi, w większości białych. Po mszy idziemy na naleśnika, zwiedzamy coś tam jeszcze i jedziemy metrem do Saint Denis.
Metro pełne ludzi. Jadą na mecz rugby Francja-Włochy. Wysiadamy, idziemy z kibicami oglądać stadion. Potem pod Bazylikę, bo to blisko. Wejście do kościoła jest za darmo, ale do krypty z Karolem Młotem już nie (10 EUR). Przed Bazyliką karuzela. Hmmm coś jakby ktoś na Wawelu przed kryptą królów postawił wesołe miasteczko. Zresztą następnego dnia nasz Francuz z kwatery pyta gdzie byliśmy. -- W Saint Denis, -- Na meczu? -- Nie oglądać stadion i katedrę -- Jaką katedrę?
Ostatni dzień: Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, Pałac Macrona, plac Trocadero (jeszcze jeden naleśnik, tym razem nie na talerzu, ale z foodtrucka), Wieża Eiffla, pałac Inwalidów (ale tylko z zewnątrz; zwłoki Napoleona sobie darowaliśmy a na muzeum Armii nie było czasu). Coś tam jeszcze zwiedzamy i jedziemy na stację metra Porte Maillot na 17:00. Zresztą od 16:00 już pada. Dwie godziny jedziemy na lotnisko, bo są korki, ale samolot do GDA też się spóźnił. Odlatujemy z Paryża o 9:00 wieczorem z 30 minutowym opóźnieniem.
Podsumowanie: Z muzeów to zwiedziliśmy Luwr i Orsay. Obejrzeliśmy z 10 kościołów w tym Bazylikę Saint Denis i stadion. Paryż zrobił na mnie nadspodziewanie dobre wrażenie. Sprawne metro, ciekawe muzea, w których zbiory są przyjaźnie wyeksponowane dla zwiedzających, że tak powiem: żadnych szyb czy barierek (za wyjątkiem kilku już naprawdę unikatowych eksponatów takich jak Mona Lisa. można podjeść i palec wsadzić w płótno vanGogha czy Breugla). Nie ma wałęsających się uchodźców jak w Mediolanie a wszyscy bezdomi jakich widzieliśmy to biali. Dużo policji/wojska z bronią maszynową ma ulicach.
Koszt (3 osoby): 900 PLN kwatera, luwr+orsay 230+125 PLN, metro 200 PLN, przejazd z/do Paryża 300 PLN, bilety lotnicze 800. Razem wychodzi jakieś 2500 PLN. Do tego jeszcze kilkaset złotych na jedzenie. W 3 kaflach się zmieściliśmy myślę...
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; album ze zdjęciami.
Tour de Ost 2019 odcinek ostatni (szósty). Byłem już w Uzbekistanie, Turcji, Ukrainie, Gruzji i Rumunii (to też trochę na wschód). Teraz jeszcze raz na Ukrainie, w Odessie konkretnie. Ryanair otworzył połączenie GDN-Odessa od 2 listopada 2019. My (ja z Elką) tym pierwszym lecimy licząc, że będzie coś w rodzaju przywitania pierwego pasażyra Rusfłota (z filmu Machulskiego Deja Vu, w którym Stuhr gra zawodowego mordercę wysłanego do Odessy z Chicago); ale nie było żadnego przywitania.
Po wylądowaniu jedziemy trolejbusem z lotniska pod dworzec kolejowy. Stamtąd piechotą na kwaterę, która jest jakie 200 m w linii prostej od schodów Potiomkina-Eisensteina. Docieramy na miejsce już po zmroku. Zostawimy bambetle i idziemy na miasto. Zwiedzamy słynną ulicę Deribasowską i oglądamy Operę. To wszystko jest blisko siebie zresztą...
Rano rozpoczynamy zwiedzanie od portu i schodów. Potem znowu Opera za dnia. Idziemy do muzeum sztuki nowoczesnej (bez szału i dość małe, ale parę ciekawych rzeczy jest z czołgiem z tektury na czele), a potem schodzimy na plażę (bo to blisko jest). Wracamy do domu i idziemy na obiad do (podobno #1) lokalu pn. Kumanets na barszcz ukraiński i pierogi. Tanio nie wyszło... Jemy obiad w trójkę bo umówiliśmy się ze znajomym Ukraińcem JS (poznany w Bachotku), z którym pójdziemy też do Opery. Grają Romeo i Julię Prokofiewa. Opera zresztą jest imponująca a wśród widzów jest wielu Polaków... No proszę tak źle z kulturą wysoką nie jest w PL się okazuje...
Następnego dnia jedziemy oglądać twierdzę Akerman. Pociągiem ponad 2 godziny, powrót trochę krótszy bo jakieś 1,5h, ale za to trzęsie. Że pociąg regionalny, to nie musimy paszportów pokazywać przy kupnie biletów (poprzednio jak jechałem dwa razy pociągiem na Ukrainie to bez paszportu nie wpuszczali do wagonu). Po drodze na kwaterę idziemy do tatarskiej restauracji oczywiście na czebureki, które w życiu może jadłem ze dwa razy. Da się zjeść, ale żeby to jakiś miał być przysmak to też nie. Lokal BTW elegancki i oprócz czebureków dużo innych specjałów.
Ostatni dzień rozpoczynamy od zwiedzania bazaru koło dworca kolejowego. Wrażenie robi dział rybny. Mięsny to też egzotyka, ale podobny już widziałem w Gruzji czy w Uzbekistanie. NB znajdujemy na bazarze uzbecką piekarnię i kupujemy dwa uzbeckie chleby Non świeżo upieczone i gorące... Wracamy na kwaterę, zabieramy plecaki, idziemy na Uniwersytet odwiedzić JS. Potem już w stronę dworca... Robi się ciemno więc jedziemy na lotnisko. Koniec wycieczki. Bilety lotnicze w dwie strony były po 300 PLN, kwatera za 250 PLN, a bilety do Opery po 50 PLN (najlepsze miejsca).
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; album ze zdjęciami.
Pierwszy dzień wycieczki (16.08.2019), w planie którego dotarcie do Cluj via Warszawa samolotem. Wylot planowo 12:00 z GDA, ale już z Warszawy zamiast 14:40 polecieliśmy 16:00. Oba loty Bombardierami Q400 BTW. Lądowanie w Cluj po mniej więcej godzinie. Z lotniska do centrum jest blisko i jedzie się trolejbusem. BTW oprócz trolejbusów są jeszcze tramwaje i autobusy. Po zakwaterowaniu się idziemy na miasto a nawet na kolację.
Następnego dnia w planie zwiedzanie Cluj. Fara pod wezwaniem św. Michała niestety w remoncie. Można z zewnątrz oglądać, ale też niewiele widać bo siatkami pozasłaniana. Ciekawe jest za to muzeum etnograficzne z dużą liczbą eksponatów w tym narzędzi i maszyn używanych na Transylwańskiej wsi. Ci Rumuni to mistrzowie obróbki drewna się okazuje... Muzeum ma też oddział w plenerze, ale o tym Elka nie wiedziała więc tam nie byliśmy.
Następnego dnia (niedziela) jest `transfer day': mikrobusem jedziemy do miejscowości Turda. Że to niedaleko jest jesteśmy na miejscu względnie wcześnie, coś koło 10:00. W Turdzie są trzy atrakcje: kopalnia soli (Salina Turda), wąwóz i muzeum historii. Chcemy jechać do kopalni autobusem, ale że ni cholery nie wiadomo kiedy ten autobus będzie to, decydujemy się zaatakować kopalnię z buta. Ostatecznie to tylko 4km. Bilet kosztuje 40 PLN, w kopalni tłok--kupa luda. Kiedyś kopalnia soli, dziś pieniędzy.
Po zwiedzeniu kopalni jedziemy już autobusem do centrum, a potem piechotą na nową kwaterę. Kwatera jak poprzednia OK, tylko moje wifi w GPD nie działa. Elka coś marudzi o wąwozie, ale jest już 15:00 a podobno samo przejście przez wąwóz to 3h. A jeszcze trzeba dojechać i odjechać. Odmawiam kooperacji i od razu przechodzimy do realizacji ostatniego punktu pobytu w Turdzie, tj. zwiedzania muzeum historii.
Muzeum przedstawia eksponaty odkryte w pobliżu Turdy pochodzące z czasów przed-rzymskich, rzymskich i późniejszych. W skrócie: w czasach Imperium Romanum Rumunia nazywała się Dacja a Turda nazywała się Potaissa. W Potaissie było Castrum, gdzie stacjonował Legio quinta Macedonica (5 legion macedoński). Principia czyli kwatera główna tego obozu miała powierzchnię hektara a Legion liczył 5 tysięcy ludzi. Potęga. W miejscu gdzie było Castrum nie byliśmy ale chyba nic tam nie ma specjalnie ciekawego bo przewodniki nic n/t nie wspominają. Przyznam się, że do tej pory słowo Dacia oznaczało dla mnie wyłącznie nazwę rumuńskiego producenta samochodów. Muzeum tego dnia za darmo. Turda/Potaissa must see place to visit.
Rano 19.08 (poniedziałek) znowu transfer day: jedziemy tak w ogóle do miejscowości Alba Julia, ale z przystankiem w miasteczku Aiud bo tam jest coś godnego obejrzenia: kościół warowny. Jest, nawet imponujący, ale niestety w remoncie (podobnie jak fara w Cluj). Można obejrzeć z zewnątrz. Rozczarowani wsiadamy do następnego autobusu i jedziemy dalej. Zysk z pobytu w Aiud taki, że dojeżdżamy do Alba Julia circa 13:00, wolnym krokiem na kwaterę i będziemy o 14:00 więc nas wpuszczą bez łaski.
Nasze Castrum jest tym razem w bloku, który z zewnątrz jest okropny, a w środku jest jak najbardziej OK (czyli tak jak w PL, tylko klatka schodowa/winda jeszcze bardziej obskurna). Można nawet powiedzieć że trafił nam się apartament z widokiem (na stare miasto). Wifi działa nawet w GPD, zresztą dostawcą jest UPC. Idziemy na miasto znane z dobrze zachowanych rozległych umocnień. Są tutaj nawet dwa muzea: otwarte i zamknięte. Zamknięte (na głucho) dotyczy czasów rzymskich sądząc z tego co widać. No ale jest zamknięte więc sprawa prosta. Otwarte dotyczy twierdzy per se, ale na moje oko to bardziej przyhotelowe entertainment facility za 20 PLN/osoba niż prawdziwe muzeum. Uczciwie wystawili zresztą listę atrakcji do obejrzenia przed kasą i ta lista mocno pachnie lipą (zresztą widział ktoś listę eksponatów przed kasą muzeum?). Nie wchodzimy...
W Turdzie nie było obiadu tutaj idziemy do czegoś w rodzaju baru mlecznego. Ja kupuję zupę jarzynową na żołądkach, a na drugie mamałyga z kawałkiem mięsa do tego szpinak na gęsto, warzywa grilowane, surówka z kapusty i buraki w ocćie (kapusta i buraki na spółkę z Elką). Jako, że jesteśmy tutaj już trzeci dzień to się zorientowaliśmy, że w temacie gastronomii to tutaj kiepsko jest. Generalnie jest drogo i do tego wszystko na jedno kopyto i to takie, które nam nie odpowiada: kawał mięcha z czymś w kilku wariantach. Jakieś placki/pierogi/naleśniki są nieobecne. Ryby za normalną cenę też. Wszechobecne są pizze, no ale ja mogę sobie w Sopocie kupić lepsze i tańsze.
Rano 20.08 (wtorek) znowu transfer day. Jedziemy do Sebes (Sybin, albo Hermannstadt). Ponieważ jest to znacząco dalej, to docieramy dopiero około 13:00 na kwaterę, zostawiamy walizy i idziemy na miasto. Dajemy jeszcze jedną szansę rumuńskiej gastronomii, ale i tym razem ta gastronomia daje dupy. Kupujemy dwie zupy (flaki, nawet nas kelnerka ostrzega czy na pewno chcemy), pizzę i warzywa. Co tu jest niby regionalnego?
Następny dzień też w Sebes: muzeum Bruckethala (25 PLN/osoba). Potem Elka chce zwiedzać muzeum farmacji (10 PLN/osoba). Uparła się, bo w Sybinie działał Samuel Hahnemann, który wymyślił homeopatię (urodził się też tutaj Hermann Oberth (ale póki co nie ma muzeum Obertha i/lub rakiet). Generalnie muzea, które odwiedziliśmy dotąd były OK, widzieliśmy ciekawe/oryginalne, dobrze pokazane i opisane (w języku angielskim) eksponaty (well czasami trochę niedobrze -- głównie z oświetleniem bywają problemy). Ale let's make history: na muzeum farmacji szkoda czasu i pieniędzy. Gdyby zachować proporcje, to przy cenie 25 PLN za Bruckethala, to do tego muzeum farmacji można wejść za 2 PLN (jak pada). W centrum wszystko zwiedzone jedziemy do Astra park gdzie jest skansen wsi rumuńskiej. Łazimy tam do 17:00. Skansen godny polecenia. Oni tu wszystko mieli kiedyś napędzane kołem wodnym!
Trzeci i ostatni dzień w Sebes. Jedziemy do miasteczka Cisnadie gdzie jest kolejny warowny kościół i wsi Cisnadioara obok gdzie jest jeszcze jeden. Do Cisnadie (Heltau) docieramy o 12:30. Kościół (w oryginale Kirchenburg) w remoncie (podobnie jak fara w Cluj i kościół warowny w Aiud). Jakiś facet otwiera śmiało furtę, to my za nim. Pracownik z firmy remontującej, ale po cywilu a nie w kombinezonie/kasku co by nas pewnie odstraszyło żeby wejść. Dzięki temu przypadkowi zwiedzamy przynajmniej teren kościoła, bo ekipa remontująca chyba nas toleruje (coś tam do nas mówią, Elka twierdzi że nas ostrzegają, ale nie wyganiają) Muzeum przykościelne nt niemieckiej historii Cisnadie jest zamknięte. Muzeum komunizmu (też przy kościele) za to otwarte i nawet można by wynieść ten szmelc co tam wyłożyli w gablotach (plakaty, ulotki, legitymacje, portrety Caucescu), bo nikt tego nie pilnuje ale po co?
Idziemy piechotą do Cisnadioara. Tym razem o dziwo kościół jest otwarty. Żeby wejść trzeba zapłacić 8PLN i wejść na całkiem pokaźną górę. Wieś kiedyś zamieszkiwali Niemcy i nazywała się Michelberg. W kościele nic nie ma oprócz kilkudziesięciu płyt z nazwiskami poległych żołnierzy z pierwszej wojny. Wiele polskich nazwisk... Potem na kwaterze doczytuję co tu się działo w 1916 roku (https://en.wikipedia.org/wiki/Battle_of_Transylvania). Wracamy z góry akurat jak niemieccy turyści odkrywają, że jedyna restauracja we wsi jest closed (bo urlop). Niemcy mocno rozczarowani, bo oprócz restauracji jest tylko fastfoodowa buda gdzie sprzedają frytki i kiełbasę z musztardą. Piwa już nie sprzedają, ale można sobie w sklepie obok budy kupić. Kupujemy po butelce a w plecaku mamy po serniku z Sebes. Cały dzień na suchym prowiancie, ale jest tak gorąco, że nawet specjalnie nie chce się jeść....
Generalnie normalne kościoły w tej Rumunii to zamknięte na trzy spusty są. No jak zabytek to ewentualnie można wejść i przez kratę popatrzeć. Nieliczne są otwarte. W Cluj byliśmy nawet świadkami ślubu (prawosławnego zresztą)
Rano 23.08 (piątek) znowu transfer day (4TD). Tym razem do Brasov. Mikrobusem z Sebes o 9:30 wyruszamy i jesteśmy na miejscu po 3 godzinach. Z dworca autobusowego na kwaterę blisko. Tym razem Elka kupiła pokój, ale ponieważ kwatera to nam jest potrzebna do spania tylko, to nie ma to wielkiego znaczenia. Idziemy na miasto i zwiedzamy czarny kościół. Wejście płatne (tutaj to częste a opłaty bynajmniej nie symboliczne). Imponujący. Pięć organów w szczególności. Pół kościoła zajmują zwykłe ławy dla zwykłych ludzi, a pół to są bogato zdobione byśmy powiedzieli loże sponsorskie, (które BTW nie wypaliły u Adamowicza na jego Budyniodromie w GDA). Domyślam się, że sponsorami były/byli różnego rodzaju 'władze'/bogaci mieszczanie (rada miasta/cechy). Wszędzie dywany anatolijskie powieszone ku chwale Bożej. Do tego w sumie pierwszy raz jestem w protestanckim kościele. Szkoda tylko, że w Rumunii nie można zdjęć robić w wielu muzeach (tutaj też).
Następny dzień zwiedzamy zamki w Rasnov i Bran. Charakterystyczne dla Transylwanii są specyficzne fortyfikacje miejskie, które mieliśmy już okazję oglądać w Aiud, Cisnadie, i w Cisnadioara a jeszcze planujemy coś takiego oglądać w Prejmer i w Saschiz. Te fortyfikacje to coś w rodzaju otaczania miast murami w Europie średniowiecznej, tyle że tutaj nie otaczali całych miast a budowali rodzaj cytadeli, w której wszyscy się chronili na wypadek niebezpieczeństwa (albo ta cytadela był lokowane za miastem na górze -- wtedy się nazywa zamek chłopski). Często taka cytadela była budowana naokoło kościoła stąd warowny kościół, ale ta konkretna forteca w Rasnov nie jest obwarowanym kościołem tylko regularnym zamkiem na górze za miastem (tak jak kościół w Cisnadioara). No może nie do końca regularnym, raczej to miasto w miniaturze--infrastruktura niezbędna do przetrwania nawet długotrwałego oblężenia. Podobne miniaturowe miasto-twierdzę zobaczymy jutro w Prejmer (ale w Prejmer jest to forteca w środku miasteczka zbudowana wokół kościoła)...
Po obejrzeniu Rasnov jedziemy do Bran. Mały malowniczy zamek na skale znany powszechnie jako zamek Draculi (aka Prince of Darkness czyli PoD). Wejście za opłatą 40 PLN. Rumuni z kwatery nam mówili, że nie warto płacić i wchodzić, bo tam nic nie ma no ale skoro już to jesteśmy to głupio nie wejść. Ludzi dziki tłum (bilet 40 PLN przypominam). Na początek 40 minut czekania w kolejce żeby w ogóle wejść do zamku. Zwiedzanie także w tłumie, nie ma czasu się zatrzymać bo za plecami kupa luda napiera, a że wszędzie ciasno jak na łodzi podwodnej to niespecjalnie jest gdzie nawet ustąpić miejsca i przepuścić. Normalnie zamek dla krasnali, ja to przykładowo w żadne drzwi bym nie wszedł niepochylony mimo, że część pomieszczeń podwyższono na potrzeby króla Ferdynanda, który tu później urzędował. Potwierdza się opinia naszych gospodarzy, że lipa niewarta czasu i pieniędzy. No ale ze względów prestiżowo-wizerunkowych nie było wyjścia....
Wracamy do Brasov o 17:40. Autobus nabity ludźmi po sam dach. Ciekawe co by było gdyby nam się zachciało lekkomyślnie wracać ostatnim (o 19-cośtam)?
Niedziela 25.08 ostatni dzień w Brasov jedziemy rano do Prejmer oglądać kościół warowny. Podobnie jak w Cisnadie jest to cytadela w środku miasta zbudowana wokół kościoła. Ale dużo większa. Prawdziwy Kirchenburg nie żadne popierdółki. W Cisnadie to był kościół otoczony murami, a tutaj to jest mini-miasto zdolne do przetrwania długiego oblężenia (tak mi się wydaje przynajmniej). Detalicznie wszystko oglądamy, bo prawie wszędzie można wejść. Potem jemy po langoszu z serem z foodtrucka przed fortecą i wracamy na kwaterę. Dopiero 15:00, a nam się skończył program pobytu. Postanawiamy pójść teraz na kwaterę, odpocząć trochę a potem obejrzeć Brasov by night.
Wychodzimy o 18:00 na miasto i przypadkowo odkrywamy fragmenty interesujących umocnień. Konkretnie w lesie widzę coś co na mapie nazywa się Turnul Alb (Biała Wieża) i jest doskonałym punktem widokowym, z którego można zrobić fajne panoramy Starego Miasta i Czarnego Kościoła. Jest też niedaleko Turnul Negro (też biały zresztą). Wracamy o 21:00.
Rano 26.08 transfer day #5. Pobudka 5:00 (czyli 4:00 CET), bo o 5:40 rano idziemy na dworzec kolejowy i odjeżdżamy do Sighisoara (pociąg 6:10), reklamowanej jako ostatnie zamieszkałe średniowieczne miasto. Zostawiamy plecaki na kwaterze i idziemy sprawdzić czy to prawda. Całe to średniowieczne miasto to oczywiście przysłowiowe dwie ulice na krzyż, na których 3/4 domów to pensjonaty, restauracje hotele i sklepy. Pół góry zajmuje poza tym cmentarz. Faktycznie malownicze miejsce, ale 2 godziny wystarczą na zwiedzenie wszystkiego. Że nie mamy koncepcji co dalej idziemy na piwo, potem zamawiamy dwie ciorby w chlebie na rynku i wracamy o 14:00 na kwaterę. Następnego dnia jedziemy oglądać kościół obronny w Saschiz.
W porównaniu do kościołów z Aiud i Cisnadie, a zwłaszcza z Prejmeru najmniej imponująca forteca, ale ciekawy kościół. Na wzgórzu za miastem jest jeszcze 'zamek chłopski'. Czekamy chwilę na panią w kościele bo gdzieś poszła żeby się zapytać jak dojść do zamku (kasę zostawiła otwartą, bilety i pieniądze na wierzchu leżą. -- widać tu nie kradną...) Wracamy z zamku i mamy szczęście, bo akurat jedzie mikrobus do Sighisoary. Po południu idziemy szlakiem czerwonym do Rezerwatu Dębów. Bez szału ale interesująca wycieczka. To ostatni punkt programu wycieczki po Transylwanii.
Rano 28.08 transfer day #6. Pobudka 4:00 (czyli 3:00 CET) żeby na spokojnie wyjść 4:40 na stację. Pociąg odjeżdża 5:30. Około 10 jesteśmy z powrotem w Cluj. Że mamy dużo czasu wymyśliłem że pójdziemy zwiedzać skansen, którego nie zdążyliśmy obejrzeć jak tu byliśmy 2 tygodnie temu (prawie). Strzał w dziesiątkę. Niby podobny do tego skansenu w Sebes ale jednak inny. W szczególności trzy interesujące/oryginalne drewniane kościoły, które można obejrzeć od środka.
Wnioski ogólne: wszyscy tu mówią dobrze po angielsku. Naprawdę. Konduktor, sprzedawca w sklepie, kierowca w autobusie. Z każdym idzie się dogadać. Jest czysto na ulicach, nie ma żebraków i bieda-handlu. Wycieczka bez samochodu to był średni pomysł raczej, bo Rumunia to nie Gruzja gdzie można wszędzie jechać taksówkami albo marszrutkami za rozsądne pieniądze. WiFi w GPD często nie działa, trzeba będzie jakąś extra kartę zabierać.
Zdjęcia z wyjazdu są/będą tutaj, ślad jest zaś tutaj. W promocji link do ciekawego bloga pn. Hanys w podróżach.
W zeszłą środę (28/08) wróciliśmy z Elką z wycieczki po Transylwanii. Bombardierem Q400 z Cluj-Napoki do Warszawy. Potem tym samym z Warszawy do Gdańska. Pierwszy raz leciałem Bombardierem BTW.
Z Cluj do W-wy obyło się bez większych przygód. W Warszawie komunikat że będzie opóźnienie. Najpierw że 10 minut, ostatecznie wyszło 40. Do tego jak już byliśmy w autobusie czekając na odjazd wkroczył pan z LOTu i odczytał 5 nazwisk (w tym dwa ewidentnie rosyjsko brzmiące). Nikt nie zareagował... Zamknęli drzwi i pojechaliśmy do samolotu. Wśród pasażerów extra załoga w pełnym rynsztunku, do tego kapitanem tej załogi Murzyn. Ciekawostka...
Wreszcie start o 20.25 (zamiast 19:40). Do Warszawy lot jest krótki, więc ledwo dali Grześka już zapowiadają lądowanie. Z nudów włączyłem GPSa w smartfonie, żeby sprawdzić czy będzie działał w Bombardierze (w Airbusach mi nie działa). Działa, więc widzę gdzie lecimy, na jakiej wysokości i z jaką prędkością. Mijamy Tczew. Tak nad Pruszczem zachrobotało: Cabin crew 4 minutes, ale zaraz potem wciągnął podwozie i minął GDN Rębiechowo na 900mnpm. Poleciał na Kartuzy.
No fear, skręci w lewo, okrąży Żukowo i spróbuje jeszcze raz (tak sobie myślę). Ale ten nie skręcił w lewo tylko w prawo, na Wejherowo i nabiera wysokości. 1600 mnpm. Do Szwecji kurna lecimy, bo molo w Sopocie widać i statki... Tylko po co?
Eeee rozmyślił się, wraca do PL, nawet podwozie znowu wysunął mimo, że do lotniska to jeszcze ładny kawałek (póki co nie w tą stronę leci w ogóle.) Nad stałym lądem jesteśmy z powrotem na wysokości Portu Północnego. Stąd już blisko i lecimy coraz niżej, ale ciągle całkiem wysoko (900m)
Cabin crew 4 minutes
No to już było 13 minut temu... Lecimy nad centrum Gdańska prosto na GDN w Rębiechowie. Wysokość taka jakby OK też, może tym razem się uda:-) No i się udało, tyle że captain taki mało wylewny był. Życzył udanego pobytu i goodbye...
W sumie nic się nie stało oczywiście. Coś chyba z podwoziem było nie ten teges, ale to moje przypuszczenie. Jak się wpisze Bombardier+podwozie do Google to jest tego trochę (nawet filmy:-))...
Kraj gdzie przed prawie każdym domem jest święta figura a przed każdym kościołem armata.
Podobno najwyższy wskaźnik ukościołowienia w UE liczony jako K/M gdzie K -- liczba kościołów, N -- liczba Maltańczyków. Gdyby go liczyć jako $m^2$ na maltańczyka to pewnie różnica pomiędzy Maltą a resztą byłaby jeszcze większa, bo tu każdy kościół to nie popierdółka jak za przeproszeniem na Podhalu albo na Suwalszczyźnie -- takiego poniżej kilkuset $m^2$ to my nie widzieliśmy.
Przylecieliśmy tutaj w niedzielę tuż przed północą. Taksówką dotarliśmy do naszej kwatery w dzielnicy Il-Hamrun (H jest tak dziwnie pisane BTW) już w poniedziałek, jakoś tak przed północą. Teoretycznie można było jechać autobusem, ale o tej porze woleliśmy zapłacić 20 EUR i być szybciej niż kombinować i dotrzeć o drugiej czy coś takiego. Nasza kwatera tym razem to nie było samodzielnie mieszkanie tylko samodzielny pokój, więc gospodarze byli na miejscu i nie trzeba było ani dzwonić ani czekać.
Rano śniadanie (w cenie kwatery) o godzinie 8:00 i idziemy oglądać stare miasto w LaValletta. Pogoda jest dobra. Słońce i nie pada, ale prognozy nie są najlepsze. Jeżeli chodzi o przemieszczanie się to pani mówi, że najlepiej kupić bilet tygodniowy na wszystko i jeździć autobusami. Jakoś nie bardzo wiemy gdzie te bilety kupić, a ponadto do starego miasta jest w miarę blisko, więc idziemy piechotą. Dochodzimy do fontanny Neptuna i pętli autobusowej. Elka leci kupić bilety. Się okazuje że są po 21 EUR, tj. za dwa nasz bank skasował nas na prawie 200 PLN. Ela mówi, że bilety jednorazowe są za 1,5 EUR i 3 EUR w zależności od trasy. Jeżeli to prawda, to uprzedzając wydarzenia my przejechaliśmy za 9 EUR pierwszego dnia, za 21 EUR drugiego dnia oraz 15 EUR trzeciego. Razem 45 EUR czyli więcej byśmy zapłacili kupując bilety jednorazowe. Do tego jeszcze 3 EUR za autobus na lotnisko w czwartek rano. Kupno czasowego się widać opłaca, nawet jak byliśmy zaledwie 3 dni a nie tydzień. Od pętli do twierdzy św. Elma jest blisko, idziemy zygzakiem. Bilet do muzeum to 10 EUR, ale warto wejść. Nie ma tam wiele eksponatów, ale sam fort jest godny zwiedzenia. Zaczyna padać, momentami całkiem mocno, o tyle mamy szczęście, że pada a my zwiedzamy. Po obejrzeniu fortu idziemy zwiedzać katedrę św. Jana. Imponująca budowla. Za wejście trzeba płacić (7 EUR jeżeli dobrze pamiętam). Potem zygzakiem najpierw w stronę Castille Place/Il-Barrakka ta Fuq (po drodze natykamy się na budynek maltańskiej giełdy--w warszawskiej nigdy nie byłem a w maltańskiej jak najbardziej), a potem idziemy na drugą stronę głównej ulicy (Triq ir-Repubblika). Jakiś stadion piłkarski--chyba ten co kamieniami polaków obrzucali wieki temu... Elka wreszcie padła--wracamy na główną ulicę i jedziemy autobusem na kwaterę. Docieramy około 16:00, jemy to co przywieźliśmy z domu (zabraliśmy żeby się nie zmarnowało) i o 18:00 wracamy na stare miasto--nocna runda tym razem. Powrót finalny 20:00...
Pierwszy dzień kończymy rozważaniami co robić jutro. Prognozy są nienajlepsze a na pojutrze lepsze. Decyzja jest zatem taka, że jutro do Ir-Rabat, pojutrze na Gozo jeżeli pogoda się poprawi. A jak się nie poprawi to nie pojedziemy na Gozo, bo po co?
Dzień drugi zaczynamy jak pierwszy: śniadanie (w cenie noclegu) z naleśnikami w roli głównej (pani się pytała co chcemy btw, nie to, że nas karmiła na siłę tymi naleśnikami). Potem jedziemy do Ir-Rabat. Tam na pętli autobusowej odkrywam fajny bar. W środku tłok ale obsługa sprawna i tanio. Potem idziemy zwiedzać stare miasto, a po stary mieście idziemy oglądać grotę św Pawła, katakumby i muzeum. Bilet jest jeden za 7 EUR. Grota jak grota, ale muzeum naprawdę warto zwiedzić. Różne rzeczy tam są: malarstwo, akcesoria kościelne w tym a zwłaszcza pamiątki po rycerzach maltańskich. Jest nawet kolekcja Durera, taka bym powiedział nie robiąca wielkiego wrażenie ale zawsze Durer to Durer, a poza tym ja widziałem wystawę Durerików w Norymberdze to jestem rozpuszczony, bo tam były rzeczy imponujące po prostu. Na stronach Google recenzje od rodaków tego miejsca mieszane tyle że mało kto wspomina muzeum. Większość jest rozczarowana grotami... Nie dogodzisz...
Po obejrzeniu miasta jedziemy autobusem na klify. Wysiadamy, po 10 min tak mniej więcej uświadamiamy sobie że w autobusie został nasz plecak. Lekka panika i wracamy na przystanek. Akurat jedzie inny autobus, objaśniam kierowcy co zaszło. A on na to I don't know English. No masz. Ale po włosku mówi, a Elka też. Gonimy ten nasz poprzedni autobus, który zresztą stoi przystanek dalej, bo to koniec trasy jest i widocznie przerwa. Plecak jest i czeka. Cała afera trwała może 30 minut. Wracamy nad morze. Na klifie, jak to na klifie--wieje. Do tego zaczyna padać. Oglądamy co trzeba i autobusem wrcamy do Ir-Rabt.
Czas taki ni-w-5-ni-w-10, ani wracać ani gdzieś jechać dalej. Zwiedzając miasto widzieliśmy efektowne wyroby ze szkła w sklepie pamiątkarskim. Elka mówi że tu jest blisko manufaktura szkła i że być może można to zwiedzać. Jedziemy zatem do czegoś co się nazywa Malta-Craft-Village bo to blisko i po drodze do naszego Hamrun. Tzn. jedziemy w kierunku La Valletta i wysiadamy zaraz za Ir-Rabat na przystanku Quali. Wioskę widać po lewej. Dalej perpedes, ale to blisko. Na miejscu się okazuje, że nazwa wprawdzie bombastyczna, ale w realu jest to po prostu byśmy powiedzieli galeria sklepów pamiątkarskich, tyle że mieszczących się w dość oryginalnych budynkach. Chyba starych hangarach po lotnisku.
Nic ciekawego anyway, do tego ceny z kosmosu. Jakieś muszle po 50 EUR. Ciekawe ile za taką muszlę bierze ten co ją wyłowił BTW. Już chcemy wracać, ale natykamy się na drogowskaz Aviation Museum. Żeby tam dojść to idziemy przez jakąś budowę--generalnie baza ludzi umarłych ale sprawdzić trzeba skoro zaszliśmy aż tak daleko. Trzy hangary, bilet 7 EUR. Zbiory 5razy lepsze niż te w 8 kondygnacyjnym klocu pn. Muzeum 2 Wojny Światowej w Gda. Kilkanaście oryginalnych samolotów i śmigłowców w tym Spitfire, Hurricane i Dakota C-47 w jednym kawałku... Muzeum jest ewidentnie inicjatywą low-budget, eksponaty są w różnym stanie kompletności i sprawności. Ciekawy czy gdyby wysłannicy z Budyniogrodu dotarli tutaj w swoim czasie ze swoimi 500 mln to Maltańczycy by się nie złamali i nie sprzedali np. tego Hurricana do Gdańska. No ale to rozważania teoretyczne: 500 mln już wsiąkło w piasek (a raczej poszło na prawie pustego kloca aka magazyn prawie pustych gablot).
BTW na Gozo też widzieliśmy coś co się nazywało Craft-Village. Może to jest Maltański sposób na wyrwanie kasy z UE? My mamy akwaparki i latarnie na wiatraczki i fotoogniwa czy też muzea bezeksponatowe, a oni pewnie inne patenty jak się wzbogacić łatwo i szybko na koszt podatnika (unijnego).
Ciągle leje i że się zrobiło późno to i zimniej się zrobiło. Ja już chcę do domu. Wracamy z pewnymi komplikacjami około 20:00. Aha obok muzeum był narodowy stadion piłki nożnej. Gdyby to był narodowy stadion rugby to byśmy zwiedzali...
Prognozy na jutro lepsze niż były rano więc jest szansa na Gozo.
Dzień trzeci zaczynam o 6:00 bo chcę zobaczyć jak wygląda Valletta wcześnie rano. No więc ruch jest duży, ludzi na ulicach dużo, wiele sklepów już otwartych. Większość pieszych i czekających na przystankach to czarni. BTW około 8:00 na przystankach sami biali. Miało być równo a wyszło jak zwykle :-) mówiąc zaś poważnie widzieliśmy tysiące czarnych młodych mężczyzn rano jak szli pewnie do pracy nie widzieliśmy czarnych żebraków czy sprzedawców okularów czy kijów do selfie (jak we Włoszech na przykład), z czego by wynikało, że ci nowi przybysze znaleźli tu normalną pracę i nie potrzebny im do szczęścia żaden tow. Timmermans ani towarzyszka Merkel z nowym GeneralPlanOst/przymusowym przesiedleniem. Czyli można...
Dzień się zapowiada ślicznie. W Castille Place/Il-Barrakka ta Fuq Japończycy ze statywami czekają na wschód słońca. To i ja poczekam. Pykami kilka fotek i idę do domu. Po drodze kupuję kawę i (mało dietetyczne) canali. Te ich cukiernie pełne są mało dietetycznych rzeczy a smacznych zresztą, co widać na ulicach: dużo młodych ludzi o znacznej otyłości (Amerykanin by się nie powstydził). Nie wiem czy to faktycznie jest problem, nie wiem czy to jest problem związany z dietą. Ot taka obserwacja uliczna...
Na śniadanie tym razem nie naleśniki tylko zapiekanka: makaron z kozim serem, polany jajkiem. Z początku myślałem że to omlet. Bardzo dobre. Po śniadaniu jedziemy na Gozo. Z naszej kwatery jest to prosta sprawa: autobusem 42 na przystań promową, potem promem na Gozo (5 EUR za bilet w dwie strony). Potem autobusem do Ir-Rabat (aka Victoria) na Gozo. Zwiedzanie zaczynamy od twierdzy, potem kręcimy się trochę po mieście. Przypadkiem natykamy się na filię Radia Maryja. Akurat Biedroń w PL ogłosił program partii Wiosna: nie ma w nim uchodźców ale jest rozdział od KK. Robert ty cienki Bolku, nie ta kategoria wagowa:-) Żeby ojciec T. ciebie nie rozdzielił (na pół na przykład).
Ostatni punkt pobytu: jedziemy autobusem 311 na klify do Id-Dwejra. Serwis trochę słaby jest (off season może) więc trzeba czekać na autobus. Dojeżdżamy i faktycznie warto było. Mamy godzinę do autobusu powrotnego, ale oblatujemy wszystko w 45 minut i dla pewności lecimy 15 minut wcześniej na przystanek. Tym razem niepotrzebnie. Tłoku nie ma, autobus przyjeżdża zgodnie z rozkładem. Około 16:00 jesteśmy na przystani promowej. Prom odpływa za 10 minut. Wszystko idzie jak po maśle, ale do czasu. Po drugiej stronie kupa luda i nic nie jedzie, wreszcie o 17:30 jedziemy do La Valletta ale nie autobusem 42, który by nam bardziej pasował tylko 41, który tak nam pasuje nie do końca. Numer 42 będzie jechał za 15 minut, ale wolimy nie czekać, a nóż przypłynie następny prom i albo będzie problem pn nie wszystkich weźmie (tak było jak jechaliśmy rano z przystani do Ir-Rabat), albo jechanie w ścisku.
Autobusem 41 podjeżdżamy do Birkirkary. Tutaj wysiadamy ponieważ dalsza trasa 41 omija Hamrun. Przyjeżdża 42, bo zresztą się okazuje, że innego pasującego nie ma. Byśmy poczekali na 42 to by pewnie wyszło na to samo...
Dzień ostatni. Że odlot mamy o 8:30 to pobudka jest o 5:00. Pani jest tak miła że nam robi śniadanie i odwozi na przystanek autobusu X1/X4, którym docieramy do lotniska. Elka tradycyjnie się opiera ale kupujemy butelkę maltańskiego czerwonego wina za 10 EUR w sklepie bezcłowym. Musimy na tą Maltę wrócicić bo parę rzeczy zostało do obejrzenia.
Ten tekst napisałem w samolocie wracając z Malty do Gda. Trochę trwało zanim go ostatecznie obrobiłem. Zdjęcia z wycieczki są tutaj: flickr.com albo na mapie.
Jeszcze formalnie październik, ale warto też wspomnieć w zestawieniu listopadowym, bo byłem pierwszy raz w życiu w rezerwacie PtasiRaj (Sobieszewo w kierunku Górek Zachodnich). Wrażenia pozytywne (przyroda) i negatywne bo coś śmierdziało i hałasowało non stop praktycznie. Ludzi mało, bo zwykły weekday i po sezonie. Hałas był niewielki--bardziej stanowił kontrast pomiędzy pierwotną przyrodą rezerwatu--człowiek myślał że jest w Białowieży a tu coś stuka i wierci w oddali (stocznie a głos po wodzie się niesie). Puściutka-dzika plaża, ale na horyzocie widać Port Północny albo instalacje Lotosu.
Teren zagospodarowany w tym sensie że są wytyczone ścieżki edukacyjne, tablice z opisami flory/fauny, dwie wieże obserwacyjne (lornetkę należy mieć koniecznie) a nawet restauracja (przed rezerwatem oczywiście) Wracając do smrodu, to może dzień był pechowy--też nie tak że jakość strasznie cuchnęło ale było czuć że bynajmniej nie jest to zapach bryzy-od-morza.
Pierwszy raz w Niemieckim KL w ogóle (nigdy nie byłem w Auschwitz/Majdanku itp). Nie lubię takich miejsc oglądać ale się reklamowali że jest wystawa czasowa pn `Prawo i zagłada' o roli Policji w Trzeciej Rzeszy w Zbrodniach (jak mniemam) No więc ponieważ interesuję się historią, a temat wydał się ciekawy to postanowiłem pojechać i obejrzeć. Upewniłem się czy w Sobotę działają. Działają tyle że krócej, bo mają imprezę plenerową później.
Jadę (rowerem).
Dojeżdżam o 12:20 (wg info mieli działać do 13:00).
-- Wystawa?--no dziś zamknięta
-- Nosz kurna toż się pytałem
-- No to pracujemy ale wystawa zamknięta wyjątkowo bo mamy koncert o 18:00
Czyli typowe w PL-państwówce. Mieli pretekst to sobie poszli do domu o 12.45 (bo już o tej godzinie zamknęli bramę) bynajmniej nie pomagać przy imprezie (która zaczynała się za 5h). Ale jak już tam byłem, to wlazłem na teren. Niewiele tam jest do oglądania--prawie nic. Chyba że coś pominąłem ale raczej nie, by się w oczy rzucało. Nie ma atmosfery grozy miejsca zbrodni--taka łąka a la ośrodek wypoczynkowy tyle że płot z drutem kolczastym. Krematorium niby jest ale teraz to palenie zmarłych nie jest czymś niezwykły, izby w (bodajże czterech) barakach co zostały niezniszczone/albo je odbudowali -- przerobione na sale muzealne, urządzenia sanitarne nieliczne (jedna łazienka konkretnie).
Wiele instalacji (ogród obozowy) ewidentnie nieoryginalna. To co jest to gabloty z papierami i jakimiś drobnymi przedmiotami typu łyżka czy but...
Pierwszy raz w życiu--ciekawe miejsce, zwłaszcza po sezonie.
Tutaj są zdjęcia.
Tam w sklepie rowerowym A. Wojtasa (m.in. masażysta Bora-HansGrohe (B-HG)) fajna impreza była, o której się dowiedziałem z FB. Trwało to 2 godziny, w tym czasie właściciel sklepu (czyli Wojtas) opowiedział (w detalach) jak wyglądało odżywianie kolarzy podczas jednego (6 godzinnego) etapu Tirreno-Adriatico (na którym R. Majka zajął 2-gie miejsce BTW). W przerwach między gadaniem gotował ryż (z owocami--przepis na zdjęciu), z którego potem zrobił kostki po 60--70g (25g suchego ryżu podobno). Masa wskazówek jak uzyskać właściwą konsystencję, jak opakować żeby łatwo odpakować na rowerze itp...
Przy okazji wiele ciekawostek opowiedział na przykład na temat diety Sagana (że misie Haribo lubi i makaron z manufaktury Martelli co kosztuje B-HG całkiem okrągłą kwotę), że B-HG ma autobus restauracyjny, tj. kolarze jedzą w autobusie, a nie w hotelu (szybciej i lulu spać), że B-HG ma samochód meblowy i przed etapem taki samochód jedzie do hotelu i wymienia materace, kołdry, itp w pokoju na swoje. Że B-HG zatrudnia 80 ludzi (do obsługi 30 kolarzy) i ma budżet 22mln EUR z czego 4mln idzie na TdF.
Tutaj są zdjęcia.
Byłem w Sztuthoffie raz jeszcze. Wykorzystałem okazję bo Elka jechała do Łomży to mnie odstawiła do Nowego Dworu Gdańskiego więc praktycznie miałem w jedną stronę podwózkę. Obleciałem cały obóz. Poprzednio pominąłem parę rzeczy typu komora gazowa. Byłem też na tej wystawie co ją chciałem obejrzeć, ale okazała się w sumie lipą. Takie tam Niemieckie bicie się w piersi (jak już wszyscy potencjalnie do oskarżenia nie żyją)--bo wystawa jest Niemiecka. Ogólnie znane fakty; no i mała--kilkanaście plansz.
Ciekawostkowo: nie było ochrony, wlazłem ot tak. Do tej pory jak tam byłem dwa razy bodajże, to zawsze opiernicz od ochrony, że rower, nie wolno itp. Bo jak już się przejdzie przez bramę, to na terenie obozu nie ma żadnego dozoru, tylko napisy że kamery są...
Wystawa niemiecka była w szklarni. Poprzednio jak byłem, to nie mogłem wejść, bo szklarnia była zamknięta. Komuś kurna nie chciało się pójść i zamka przekręcić--bo reszta obozu była dostępna, a szklarnia -- nie wiedzieć czemu -- nie.
Tutaj są zdjęcia
Przypadek polegał na tym że pojechałem celem zwiedzenia rezerwatu ,,Ptasi Raj'' a nie na otwarcie (o którym nie miałem pojęcia). Nawet chciałem poczekać i obejrzeć uroczystość ale chaos był i nie było wiadomo kiedy się zacznie. Otóż organizatorzy nie pomyśleli i moim zdaniem źle zaplanowali otwarcie. Postawili mikrofony na początku mostu i przewidzieli otwarcie-podniesienie jako gwóźdż programu (bo to zwodzony jest most). Widząc tłum na moście kazali ludziom stanąć przed mostem, co znakomicie pozbawiłoby wielu możliwości obejrzenia czegokolwiek. Więc przez 15 minut trwały targi żeby tłum się cofnął, a że się nie cofał to sobie odpuściłem. Tam z boku był plac było tam zrobić przemówienia a potem otworzyć most (na przykład.)
Co do smrodu, to był mniejszy i w innym miejscu. Las przy plaży pełen śmieci i ludzi (bo to sobota była). Za to nie było hałasu ze stoczni...
Tutaj są zdjęcia. A tutaj jest filmik.
Impreza na 100 lecie rozejmu kończącego 1-szą wojnę światową. Ja sie znam z konsulem honorowym rep. Francuskiej (też rowerzysta) to poszedłem z ciekawości. Miał być ambasador i w ogóle...
Przyjechałem grubo za wcześnie, bo mi się godziny pomyliły, ale nie byłem pierwszy. Młody mężczyzna jakiś chodził między grobami w zielonym berecie, ale ubrany w cywilne łachy. Sylwetka sportowa, ogolony łep na rekruta... Oho myślę ochrona ambasadora. Ale potem przyszedł drugi, starszy, o lasce z całą klatą w medalach w takim samym berecie. A potem następny i jeszcze następny, razem z 10 było, w różnym wieku. Się okazało że to Polacy, bo po polsku gadali. No to się przyjrzałem bliżej bo naszywkę każdy miał na ręce:
Legion Entrangere.
O-żesz. Mówili perfekt polszyzną (do siebie bo jak się ustawili do warty to przeszli na francuski) i bez przekleństw, a nie kurwa-kurwa co drugie słowo jak nie przymierzając b. premier Belka. Czyli selekcja jest i byle kogo do Legii nie biorą.
Ciekawostka #2. Były 2 przemówienia: krótsze ambasadora i dłuższe biskupa Głodzia, który pierdyknął mowę na 10 minut (albo i lepiej), ale o czym mówił to ja nie wiem, bo było po francusku... Szczena nie tylko mi chyba opadała bo generalnie ma on nie najlepszą opinię.
Tutaj są zdjęcia.
Podobna impreza, ale w Malborku bo tam jest cmentarz Brytyjskiej Wsp. Narodów. Słabiej wypadło. Liczyłem na kobziarzy, a przyszedł tylko pluton w mundurach polowych + pułkownik z ambasady. Orkiestry nie było, tylko na trąbce sygnały grali. Za to miejscowi się starali (a w GDA nie--z UM/Urzędu Wojewódzkiego to ja w GDA nikogo nie widziałem.)
Był jeden kombatant (na zdjęciu), ksiądz anglikański. Po uroczystości Angole złożyli wieniec (z plastikowych maków) na jednym grobie. Pytam się czy to ktoś z ich jednostki (bo tam tradycja -- oddziały po 300 lat istnieją) ale nie rodzina przysłała/dała wieniec to położyli.
Powrót w ulewnym (miejscami) deszczu. Takie były w sumie prognozy ale miałem nadzieję. Jakoś takoś jednak nie przemarzłem (dobra kurtka przeciw deszczowa) i doturlałem się z Malborka do GDA, a tam do SKM-ki bo już mi się nie chciało przez miasto jechać.
Tutaj są zdjęcia
Drugi raz się kopsnąłem w tym kierunku. Pierwszy raz byłem w Grotach Mechowskich. Atrakcja taka sobie--bilet trzeba kupić żeby nie tyle wejść--bo słowo grota to na wyrost jest -- co podejść do groty... Nie kupiłem:-) Spieszyło mi się, poza tym płot jest 5m od groty i jest ażurowy więc widać co jest za płotem...
Tutaj są zdjęcia.
Cichcem zrobiłem upgrade swojej bryki CX kupując koła Campagnolo Vento (drugie od dołu:-) 1100 PLN nowe). Fajne koła za 400 PLN, używane, ale w dobrym stanie. Jeszcze nawet opony dodał gość, ale te akurat 23mm i dupiate (Hutchinson za 40 PLN nowe) w zasadzie do wywalenia, mimo że w dobrym stanie, m.in. dlatego, że ja definitywnie przeszedłem na 25mm.
Ponadto wymieniłem sztycę, bo w starej już dwa razy złamała się śruba mocująca. Niby firmowa (Amoeba), a miała IMO defekt konstrukcyjny: śruby mocujące siodło to zaledwie #5. No ktoś przesadził. Minimum 6mm i się nie łamią. Tu z kolei kupiłem niby karbonowego Ritcheya, a nieoficjalnie chińską podróbkę tegoż (za 170 PLN nie kupi się Richeya). Że chiński to wskazuje także to, że sztyca ma ciut za małą średnicę i się osuwała w rurze podsiodłowej. Okleiłem ją taką taśmą przeciwogniową z warstwą aluminium (klej ma toto dobry) i jakby teraz nie spada...
Jeszcze dokupiłem pedały jednostronne Kellys za 99 (przecenione z 300 PLN na Allegro). Fajne pedały. Wreszcie przypadkiem nowe siodło 4za za 95 PLN (czyli Ridley--żółte do żółtego roweru!) Kiedyś używałem podobnego siodła i się pałąk łamał--kijowe było, ale tamto to był Stratus a to Cirrus (wizualnie to to samo:-). Ten Cirrus to nawet jest tańszy--ale to może i lepiej, bo tańsze to często są trwalsze
Rower waży teraz 9,9kg (opony 35mm, dętki też niczego sobie) co uważam za b. dobry wynik.
Ze śladu GPX prostym skryptem wyciągam co trzeba tworząc plik CSV o następującej zawartości (nazwy kolumn: data-czas,wysokość,prędkość,dystans przebyty):
daytime;ele;speed;dist
Teraz poniższym skryptem rysuję profile wysokości (wysokość/prędkość vs czas oraz wysokość/prędkość vs dystans)
library(reshape) require(ggplot2) graphWd <- 6 graphHt <- 5 args = commandArgs(trailingOnly = TRUE); if (length(args)==0) { stop("Podaj nazwę pliku CSV", call.=FALSE) } fileBase <- gsub(".csv", "", args[1]); outFile1 <- paste (fileBase, "_1.pdf", sep = ""); outFile2 <- paste (fileBase, "_2.pdf", sep = ""); what <- args[2]; # http://stackoverflow.com/questions/7381455/filtering-a-data-frame-by-values-in-a-column d <- read.csv(args[1], sep = ';', header=T, na.string="NA"); coeff <- median(d$ele)/median(d$speed) d$speed <- d$speed * coeff p1 <- ggplot(d, aes(x = as.POSIXct(daytime, format="%Y-%m-%dT%H:%M:%SZ"))) + geom_line(aes(y = ele, colour = 'wysokość', group = 1), size=1.5) + geom_line(aes(y = speed, colour = 'prędkość', group = 1), size=.5) + stat_smooth(aes(y=speed, x=as.POSIXct(daytime, format="%Y-%m-%dT%H:%M:%SZ"), colour ='prędkość wygładzona')) + ylab(label="Wysokość [mnpm]") + xlab(label="czas") + scale_y_continuous( sec.axis = sec_axis(name="Prędkość [kmh]", ~./ coeff)) + labs(colour = paste( what )) + theme(legend.position="top") + theme(legend.text=element_text(size=12)); p1 ggsave(file=outFile1, width=graphWd, height=graphHt ) p2 <- ggplot(d, aes(x = dist)) + geom_line(aes(y = ele, colour = 'wysokość', group = 1), size=1.5) + geom_line(aes(y = speed, colour = 'prędkość', group = 1), size=.5) + ##geom_smooth() + stat_smooth(aes(y=speed, x=dist, colour ='prędkość wygładzona')) + ylab(label="Wysokość [mnpm]") + xlab(label="dystans") + scale_y_continuous( sec.axis = sec_axis(name="Prędkość [kmh]", ~./ coeff)) + labs(colour = paste( what )) + theme(legend.position="top") + theme(legend.text=element_text(size=12)); p2 ps <- stat_smooth(aes(y=speed, x=dist)); ggsave(file=outFile2, width=graphWd, height=graphHt )
Teraz na koniec ciekawostka. Mój smartfon produkuje pliki GPX z superdokładnym
stemplem czasu np. 2018-08-23T04:52:43.168Z
, na czym wysypuje
się R. Po prostu usuwam część
po kropce dziesiętnej oraz samą kropkę (tj. .168Z
) i działa.
Wyjazd 8:20 z Sopotu na Lotnisko Katowice-Pyrzowice. Po drodze przystanek w Częstochowie w lokalu Bistro-Setka (polecamy). Samochód został na parkingu Wczasowicz (też polecamy).
Start krótko po 17:00 Lądowanie w Kutaisi około 22:00 (różnica czasu). Od razu lecimy po gruzińską kartę SIM. Mamy wprawdzie gruzińskie SIMy z poprzedniej wycieczki, ale akurat nie ma tej konkretnej firmy w Kutaisi na lotnisku (karta była kupowana w Tbilisi). Ponieważ jest jedenasta w nocy, ponieważ rano pojedziemy na zadupie gdzie w ogóle nic przypuszczalnie nie załatwimy i ponieważ karta kosztuje zaledwie kilka lari kupujemy nowe. Procedura jest szybka i sprawna tyle, że moja karta nie działa. Nie było czasu na reklamacje, ważniejsze było dostanie się do Kutaisi więc problem odpuściłem. Kupiliśmy bilety na marszrutkę i pojechaliśmy do miasta. Po drodze dołączyliśmy do dwójki dziewczyn z PL, które miały rezerwację w hostelu. One miały, my nie ale też nas przenocowali za 15 GEL/osobę. Do tego zamówili taksówkę na rano na dworzec autobusowy skąd odchodzą marszrutki do Mestii. Bilet do Mestii kosztuje 25 lari. Odjazd o 8:00.
Po dotarciu do Mestii spotykamy się z naszym przewodnikiem, który wiezie nas na kwaterę. Mówiąc całkiem szczerze to kupiliśmy kota w worku. Zabrałem się bowiem za organizowanie naszego trekingu na tyle późno, że przewodnika wynajeliśmy w klasycznej strategii rozpoznania walką. Po wpisaniu w google trekking Mestia Ushguli, wysłałem mejla do firmy, której strona/opis mi się spodobała. Firma odpisała że jak najbardziej a nawet w terminie 20--23 będzie przewodnik mówiący po polsku. OK, wchodzimy w to. Teraz w Mestii poznajemy w co...
Więc polskojęzyczny przewodnik nazywa się Agnieszka i Lasza, polsko-gruzińskie małżeństwo prowadzące firmę pn. GeoPol travel (są na FB). Nas poprowadzi Agnieszka (pierwszy dzień z mężem). W kontrakcie mamy też wyżywienie, co w praktyce oznacza, że każdy guesthouse serwuje nam śniadanie i kolację oraz wręcza launchbox do zjedzenia na trasie. Jedzenie nieprzetworzone: chleb, ser, warzywa... Samo zdrowie...
Rozpakowujemy się. Popołudnie czas wolny, trekking rozpoczynamy jutro. Zwiedzamy Mestię, w tym muzeum oraz wieżę do której można wejść. Po powrocie z miasta okazuje się, że mamy towarzystwo w hostelu: dokwaterowała się wycieczka z Izraela (ok 10 os osób--nie liczyliśmy dokładnie)
Rano śniadanie o 8:00. Wycieczka z Izraela je wcześniej i wcześniej wychodzi na tą samą trasę co my (wkrótce ich miniemy bo wolno chodzą). Ponieważ wynajęliśmy przewodnika trekking przebiega bezstresowo. Idziemy tam gdzie każą i podziwimy widoki po drodze. Atrakcją są noclegi, będące okazją do poznania ludzi dosłownie z całego świata. Pierwszy nocleg mamy w guesthausie Beqa Naveriani (Beka to popularne imię męskie tutaj). Na kwaterze jesteśmy my i 6 Niemców + ich przewodnik (których nb. już poznaliśmy na trasie). Niemcy (starsi od nas) idą bez bagaży, które wiezie wynajęty koń powożony przez wynajętego człowieka. Można wynająć samochód, bo do wiosek idzie dojechać drogą, ale podobno koń jest tańszy. Wspólną kolację zakłóca wyłączenie prądu (do rana). Trochę siedzimy przy świecach, ale w końcu idziemy spać. Wstaję rano i prądu dalej nie ma. Nie ma też w związku z tym wody w kranach i nie tylko (jak u Kazika S.: wszystkie deski zasikane/wszystkie kible zasrane/Mars napada) Rano podczas śniadania włączają prąd.
Śniadanie o 8:00. Po drodze zbieramy grzyby, które Agnieszka przygotuje na kolację. Nocujemy (guesthouse Bedo&Tamila jeżeli dobrze odczytałem nazwę) w składzie: 2 Hindusów, Hiszpan (wszyscy Cambridge/fizyka) Węgierka + Francuz mieszkający w Budapeszcie, Żydówka z Izraela (polskie korzenie) oraz dwóch Niemców z Monachium, pokonujących szlak na rowerach downhillowych (jeden z Polskim nazwiskiem, ale nic poza tym). Z tym downhillem to dziwaczny pomysł, ja bym nie rekomendował...
Dzień najdłuższy na całej wycieczce. Urozmaiceniem jest przejazd przez rzekę na koniu (z braku mostu). Można przejść, ale wtedy trzeba mieć jakieś inne obuwie no i zdejmować buty. Po drodze do Iprali mijamy pozostałości wioski Khalde Nocujemy w Ucha guesthouse, w którym nocuje chyba połowa tych co idą szlakiem do Iprali i nie chcą spać w namiotach:-)
W zasadzie koniec wielkiego trekkingu. Rano jedziemy do Uszguli samochodem. Tam idziemy oglądać lodowiec, po powrocie zwiedzamy Uszguli. Około 16:00 powrót samochodem do Uszguli (2 godziny, bo droga jest w budowie) W Uszguli/Mestii jest masa rowerzystów na rowerach MTB. NB: byłem już 3 razy w Gruzji i praktycznie nie widziałem rowerzystów, a teraz całe stada--miejscowi (głównie dzieci), turyści. Widziałem nawet porządny sklep w Kutaisi i masę rowerów na targu (tureckim) tamże. Nie wiem czy to ,,efekt Swanetii'' czy też rowery stały się bardziej popularne w całej Gruzji.
Zostajemy jeden dzień dłużej w Mestii i idziemy oficjalnym szlakiem na punkt widokowy Zuruldi. Trasa taka sobie, bo połowa wiedzie wzdłuż drogi asfaltowej. Nie dochodzimy do Zuruldi tylko do Heshkili huts. Tam spotykamy wycieczkę młodych Gruzinek. Jedna przyznaje się do Polskiego pochodzenia (babka Różycka). To już trzecia osoba przyznająca się do Polskiego przodka BTW (Żydówka/Adishi, Angielka/Iprali). Wracamy tą samą drogą.
Sumując przeszliśmy ok 63,0km + 20km ostatniego dnia idąc na Zuruldi (ale nie dochodząc tam)...
Odjazd z Mestii teoretycznie 8.00 Teoretycznie bo przez circa 30 minut busik krążył po mieście w poszukiwaniu pasażerów, których ciągle brakowało do kompletu. W końcu zdesperowany kierowca zajechał na stację benzynową na rogatkach miasta, gdzie zarządził przesiadkę do innego busa. Teraz już był prawie komplet, tyle że to nie był koniec kombinacji. Po jakieś pół godzinie zjeżdżania serpentynami z Mesti do Zugdidi pojawił się nieoczekiwanie pierwszy bus z jednym pasażerem w środku--który później okazał się zmiennikiem kierowcy a z pobliskiej chałupy wyłonił się tłum 9 Gruzinów, ewidentnie kandydatów na wakujące 5 miejsc. Kurcze co teraz...
Szczęśliwie z tej dziewiątki, troje było żegnających, więc nie było aż tak wielkich problemów z upchaniem reszty. Papierosek, buzi-buzi i jedziemy. Nawet nam idzie i doganiamy całe stado marszrutek, które robią sobie przerwę w no-name miejscu przed Zugdidi. Niestety nasi kierowcy też tu śniadaniują potem palą, co w rezultacie skutkuje następnymi 30 minutami w plecy. Jest 10:30, jechaliśmy może 1,5 godziny reszta to przerwy. No ale teraz bus rwie w dół i jest nadzieja. Całkiem sprawnie mijamy Zugdidi, zjeżdżamy do stacji benzynowej. Przerwa. Idziemy do sklepu, wracamy a samochód właśnie odjechał chuj-wi-gdzie. Współpasażer z Ukrainy oznajmia, że celem wymiany koła. Siedzimy czekamy. Bus wraca po 20min. Jedziemy dalej ale nie za długo bo bus zjeżdża do pierwszej przydrożnej wulkanizacji. Coś jednak nie gra, ale widać nie mają tego co trzeba bo stoimy zaledwie 5 minut i jedziemy do następnej przydrożnej wulkanizatorni, a potem do jeszcze następnej. Tam chyba mają. Chyba bo nie jedziemy dalej, ale też nic się nie dzieje. Kierowcy poszli do kanciapy wulkanizatora i widocznie na coś czekają. Po 20 minutach wreszcie pojawia się podnośnik i nowe (pardon nowsze koło). 2 minuty roboty i możemy jechać dalej... Ciekawe czemu służyły te 20 minut przygotowań... Jesteśmy zdrowo spóźnieni docierając około 15:00 do Kutaisi. Wysiadamy życząc współpasażerom bezawaryjnej dalszej jazdy do Tbilisi, do której dotrą -- w razie spełnienia się naszych życzeń -- po następnych 4h czyli około 19:00 (11 godzin w busie celem przejechania około 450km)
Olympus OMD/EM10 + Sony RX100M3. GDP pocket się sprawdził i warto go zabierać. Powerbanki okazały się niepotrzebne, ale chyba jednak warto je zabierać. Pogoda Była rewelacyjna. W szczególności zero opadów.
Do pobrania ślad ze zdjęciami; ślad ze wszystkimi zdjęciami; zdjęcia; ślady gpx/kml.
Że Wizzair lata z GDA do Lwowa, to polecieliśmy na wycieczkę.
W poniedziałek 16 lipca o 6:50 polecieliśmy, lądując 1:30 później, tj. circa 9:15 we Lwowie. Ja w sobotę się zaprawiłem na rowerze na fest i wprawdzie w niedzielę było trochę lepiej, ale w poniedziałek dalej byłem cały zasmarkany, więc niespecjalnie mnie ucieszył rzęsisty deszcz na powitanie we Lwowie. Elka mówi, że prognozy są kiepskie i będzie padać cały tydzień. No masz załatwię się na amen...
Sprzed terminala pojechaliśmy trolejbusem do centrum. Nasza kwatera, wynajęta przez AirBNB jest na ulicy Szpitalnej. Pierwszy punkt wycieczki zatem, to dotrzeć na Szpitalną. Ciągle leje. Trolejbus dociera do centrum. Wysiadamy, w kiosku kupujemy kartę SIM (za circa 8PLN) i idziemy do kawiarni zamienić karty w moim Xiaomi. Internet działa na początku kiepsko (potem jest OK), ale ponieważ Szpitalna jest w pobliżu, to bez problemu znajdujemy kwaterę. Lokal jest OK.
Po zainstalowaniu się w kwaterze zwiedzamy stare miasto i wchodzimy na wzgórze pn Wysoki Zamek. Wracamy na kwaterę o 17:00.
Ponieważ pogoda w kolejnych dniach jest niepewna, to decydujemy się zwiedzić cmentarz Łyczakowski póki nie pada. Idziemy na cmentarz piechotą, żeby po drodze zwiedzić miasto (można tramwajem jechać). W rezultacie zwiedzanie plus dojście zajmuje nam pół dnia. Do tego ponad godzinę trwa konsumpcja obiadu, a to dlatego, że długo trzeba czekać na podanie (częste w restauracjach, które zwiedziliśmy; być może powodem jest sezon turystyczny). Po obiedzie jedziemy do miasteczka Żółkiew. Do Żółkwi jeżdżą autobusy z Północnego Dworca Autobusowego (ulica Bohdana Chmielnickiego 225). Ponieważ dworzec jest dość daleko od centrum, to pytamy się baby w kiosku czym dojechać. Mówi, że tramwajem nr 6 bodajże (zły pomysł, bo potem jeszcze trzeba kawałek podejść--podała po prostu numer tramwaju z najbliższego przystanku). Zwiedzamy Żółkiew, wracamy. Tym razem po dotarciu z powrotem do Północnego Dworca Autobusowego idziemy na autobus (bo już wiemy że tramwajem nie warto). Na kwaterę docieramy nawet później niż pierwszego dnia (około 18).
Od programu wycieczki była Elka, ale ja wieczorem przeglądając Internet znajduję informacje, że jest tu potencjalnie ciekawy i godny obejrzenia skansen. W środę postanawiamy jechać/iść do skansenu. Janek od razu odmawia, bo się zmęczył -- będzie dalej zapoznawał się z centrum Lwowa.
Plan wprawdzie był żeby jechać do skansenu tramwajem, ale upieram się, że to blisko więc idziemy. Google wytycza dziwną trasę -- po lesie -- długą na 3,1km. Skansen jak najbardziej jest OK i ciekawy, spędzamy tam 1,5h. Wracamy. Tym razem idziemy na trolejbus, tyle że jakoś nie możemy trafić na przystanek. Włączam Xiaomi. Do opery jest 2,1km--eee idziemy. W kwaterze jesteśmy o 14:00. Idziemy z Jankiem na obiad do Premiery Lwowskiej. Podają szybko i sprawnie ale i tak po obiedzie jest już w miarę późno. Jak rano we wtorek łaziłem do mieście, to znalazłem kilka małych muzeów w rynku. Idziemy zobaczyć co tam jest. Pierwsze muzeum jest w budynku palarni kawy. Wchodzimy i z mety chcą nam sprzedawać bilety -- ale za co? Oprócz tabliczki muzeum, i że zbiory etnograficzne, to nic więcej nie wiadomo -- odpuszczamy. Drugie też odpuszczamy. Jakaś wystawa czasowa jest reklamowana, którą uznajemy za nieciekawą i nastawiamy się na zwiedzanie ostatniego -- muzeum poczty -- potencjalnie ciekawe. Podchodzimy do budynku, drzwi otwarte, w środku ewidentnie trwa remont. No to mamy zwiedzone -- idziemy do domu... Elka po drodze jeszcze dostrzega, że Opera jest otwarta i można ją zwiedzać -- to zwiedzamy.
W czwartek do Drohobycza. Janek znowu zostaje, bo mu się nie chce. Elka za to ustaliła, że można tam pojechać autobusem, który odjeżdża spod dworca kolejowego. Idziemy na dworzec (w miarę blisko, circa 2km). Sugeruję najpierw sprawdzić czy nie da się pociągiem. Są rozkłady, ale dla pewności idziemy do informacji kolejowej, tym chętniej że przed okienkiem nie ma żadnej kolejki. Się okazuje, że nie ma bo płacić trzeba -- 5 hrywien. Najpierw płacisz potem mówią co wiedzą. Nietypowe, ale co kraj to obyczaj. Nawet paragon za te 5 hrywien dali...
Idziemy do kas. Bilet na przejazd kosztuje około 7 PLN. Pomimo tak nędznej ceny mamy rezerwację miejsca, ale -- ciekawostka -- żeby kupić bilet trzeba pokazać paszport. Nasz pociąg jedzie z Diepropietrowska do Truskawca, a nasz wagon to wagon sypialny, tyle że my siedzimy, a nie leżymy. Prycza twarda jak deska, a naprzeciw nas drzemie przykryta kocem dziewczyna. Też jedzie do Drohobycza, co się ujawni po godzinie i 30 minutach (tyle jedzie pociąg ze Lwowa do Drohobycza). Obsługa pociągu przynosi bilet przed stacją, na którą ma się wysiąść (jak w PL w sypialnych); dziewczyna wstaje podnosi pryczę, się okazuje, że tam jest miejsce na bagaże -- wsadza koc i wyciąga swoje walizki. He, być może i my mogliśmy na kocu zamiast na dechach ale to już nieistotne...
W Drohobyczu zbiera się na deszcz. Jedyną taksówkę wynajęli inni Polacy, idziemy na autobus. Trzeba podjechać ponieważ dworzec jest za miastem. Zwiedzanie zaczynamy od cerkwi św. Jura (czyli Jerzego). Za zwiedzanie trzeba zapłacić; w zamian przewodniczka opowiada szczegółowo o historii cerkwi (po ukraińsku, więc osobiście to nie wszystko rozumiem). Wychodzimy z cerkwi--pada deszcz... Elka coś wyczytała o wydobywaniu/kopalni soli w Drohobyczu a pani z cerkwi indagowana w sprawie potwierdza, że faktycznie tuż obok istnieje coś takiego. Idziemy szukać...
Okolica mało malownicza i nie możemy znaleźć. Miejscowy wskazuje konkretne miejsce, wyglądające jak tytułowa Baza z powieści Baza ludzi umarłych Newerlego. Kompleks baraków w stanie daleko posuniętego rozkładu. Przed jednym z baraków wielka kupa kłod drewna i facet z siekierą... Omijamy dziada, pytamy się kobiety, która wylazła z któregoś z baraków. Tak jest fabryka soli, nie ma żadnego muzeum. Generalnie to nie są szczęśliwi, że nas tu widzą, ale pozwalają obejrzeć instalacje. Faktycznie produkują tutaj sól metodą `na króla Ćwieczka': pompują solankę z 50 metrów bodajże, która potem jest odparowywana w dwóch sporych rozmiarów odparnikach a sól ostatecznie `konfekcjonowana' w trzech betoniarkach... Facet rąbiący drewno zapewnia energię potrzebną do odparowania wody. Post factum znalazłem w Internetach coś takiego:
Stara jak Drohobycz `manufaktura', położona między dwiema starymi drewnianymi cerkwiami, do dziś produkuje sławną `Jodowaną Sól Drohobycką' stanowi również `funkcjonujący eksponat' Muzeum Ziemi Drohobyckiej! Za małą opłatą można spokojnie zwiedzić zakład pod nadzorem pracowników, a także zrobić kilka zdjęć na pamiątkę (www.nieznanaukraina.pl/2045/drohobycka-kopalnia-fabryka-soli/).
Dla mnie to był Dickens (Karol) a nie żaden `funkcjonujący eksponat'. Być może dorabiana jest muzealna teoria żeby dziadostwo lepiej wyglądało. W szczególności nigdzie nie widzieliśmy żadnej tablicy informacyjnej iż i jakoby jest to `Muzeum Ziemi Drohobyckiej', które faktycznie istnieje ale w innym miejscu (nie byliśmy)... Nastawienie obsługi też nie było entuzjastyczne do zwiedzania, a zwłaszcza do robienia zdjęć.
Ustalamy, że w zasadzie to wracamy, tyle że po drodze obejrzymy jeszcze miejsca związane z Bruno Szulcem oraz synagogę (udaje się). Ponieważ dworzec kolejowy jest za miastem, a autobusowy bliżej centrum Elka decyduje żeby wracać autobusem. Cena z grubsza ta sama. Atrakcją 20 km jazda po monumentalnych dziurach. Drogę porównywalnej `jakości' widziałem dotąd raz w życiu w Armenii w dolinie Alawerdi.
W piątek odlot o 14:10. Dla pewności ustalamy że na lotnisko pojedziemy o 11:00 więc wizyta w Drohobyczu to był ostatni punkt wycieczki, bo do 11:00 to już nie będziemy niczego zwiedzać (tym bardziej, że większość biznesów zaczyna się tak co najmniej od 9:00). Robimy odprawę przez internet, potem idę na miasto wydrukować karty pokładowe i wydać 200 hrywien co nam zostały. Kupuję ormiański lawasz:-) i ser wędzony. Terminal pustawy, nie to co w GDA. Przed kontrolą bagażu w szczególności nie ma żadnej kolejki... O 14:10 odlot do GDA.
BTW w GDA pan z Wizzair skierował mój plecak do bagażu (nieodpłatnego), bo za duży. Że niby teraz duże bagaże są transportowane w luku mimo, że dalej są `podręczne' (formalnie i zgodnie z nowym regulaminem nie ma gwarancji, że bagaż podręczny poleci z pasażerem). Można oddać od razu lub przy wsiadaniu do samolotu. Wybrałem to drugie, a na płycie lotniska już się nikt nie upominał o mój plecak więc ostatecznie pojechał ze mną a nie w luku bagażowym.
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; zdjęcia; ślady gpx/kml.
Pojechałem sobie w niedzielę (19.05) właśnie taką trasą
Mieszkając w środku 3Miasta ma się problem z wyjechaniem z miasta w kierunku wschód/zachód. Na północ się nie pojedzie, bo morze. Pozostaje południe, tyle że się nudzi te ciągłe jeżdżenie na kierunku Osowa-Chwaszczyno-Kielno.
Weekend jest zatem dobrym momentem przejechania przez duże miasto w miarę sprawnie (światła/ruch/skrzyżowania), a zwłaszcza w godzinach porannych. Tak do 6:00--7:00 Gdynia to prawdziwe #GhostTown. W Gdańsku jest już wtedy większy ruch, ale też bez porównania z tym co się dzieje później, o ruchu w normalne dni/godziny nie wspominając.
No to pojechałem na Kociewie, rozpoczynając o 7:10. Wg planu przejechałem Gdańsk swoją trasą optymalną (dłuższą niż wzdłuż al. Zwycięstwa ale minimalizującą liczbę świateł, na których trzeba stawać i czekać na zmianę): Czyżewskiego-Polanki-Partyzantów-Matejki-Do Studzienki. Potem Końskim Traktem aż do Ronda Ofiar Katynia (lepiej znanym pod nazwą Plac Zebrań Ludowych). Teraz 3 Maja-Armii Krajowej i myk już jestem na #DK91. Ruch znikomy więc komfortowo pomykam na Pruszcz. DK91 generalnie jest bezpieczna, bo szeroka, tyle że jak jest duży ruch to hałas jest. Tą ścieżką na wale nie jeżdżę--nawierzchnia słaba/dużo przeszkód typu wysokie krawężniki. Nie mam obowiązku używania tej ścieżki zresztą więc działam też zgodnie z kodeksem.
Wylot (albo wlot) na Starogard (#DK222) jest zamknięty -- bo remont -- więc jadę dalej do Pruszcza z zamiarem wjechania na #DK226 albo #DK222. Skręcam od razu w ul. Raciborskiego, czyli decyduję się na DK222. Bym jechał dalej to mógłbym skręcić w ul. Zastawną (pierwszy skręt w prawo za Radunią). O tyle ten wariant jest nie-ten-teges, że ileś świateł jest po drodze i to takiej pryncypialnej, że trochę głupio na czerwonym wjeżdżać (a nawet bardzo głupio). Się zresztą okazało, że DK222 jest remontowana nie tylko na odcinku ulicy Starogardzkiej, ale później też. Co jakiś czas ruch jest tylko jednym pasem. Światła na krańcach takich odcinków skutecznie zniechęcają potencjalnych użytkowników, więc droga jest praktycznie pusta. Hurraaa! Do tego wiatr w plecy więc podjeżdżanie na odcinku Pruszcz--skrzyżowanie DK222/DK226, gdzie generalnie jest pod górę, idzie w warunkach komfortowych.
Dalej też zgodnie z planem DK226 do Mierzeszyna, a tutaj wątpliwość co dalej z uwagi na niejasny drogowskaz. Pytam się miejscowego, ale on nie wie, która to 226 (co za ciemniak), i że jak na Nową Karczmę to prosto. Na szczęście się go nie słucham i skręcam w lewo. Droga robi się jakościowo mocno średnia: dziur nie ma, ale nawierzchnia jest wyboista więc trzęsie. Sucha Huta--odludna wieś na skraju dużego lasu. Jeszcze parę kilometrów i skręt na Skarszewy. Do tej pory miałem wrażenie, że wjeżdżam z prawym bocznym przeciwnym wiatrem pod górę. Teraz będzie z wiatrem w plecy. No i dużo w dół, bo generalnie mam się finalnie znaleźć na poziomie Wisły.
W Skarszewach kilka fotek w tym malownicze rozlewisko Wierzycy i dalej jadę na Starogard. Przed Starogardem w Linowcu natykam się, prawie na poboczu na zastrzelonego jelenia. Dziwna sprawa, bo jest około 10:00 a zwierzę leży. Jeżeli to efekt polowania (o czym by świadczyłaby ogromna dziura z boku klatki piersiowej), to pewnie straciło życie wcześnie rano więc upłynęło już wystarczająco dużo czasu żeby go zabrać. Anyway pierwszy raz w życiu widzę coś takiego.
Starogard bez historii--nie planują się tutaj zatrzymywać. Jadę na Pelplin drogą #DK222/#DK229. Wzdłuż obu zbudowali ścieżkę, a na drodze non stop zakaz jazdy rowerem. Zakaz to zakaz--nie jadę. Ścieżka jest bardzo dobrej jakości. Da się jechać szybko, prowadzi jedną stroną drogi więc nie ma tak uciążliwych w przypadku wielu innych ścieżek miedzymiastowych zmian prawa/lewa strona drogi co kilka kilometrów.
Mijam A1 (aka autostrada Bursztynowa), wjeżdżam do Pelplina. To tak w ogóle ciekawe miasteczko jest i godne zwiedzania: muzeum diecezjalne/katedra, ale ja zwiedzałem i jedno i drugie niedawno, więc tylko zdjęcie katedry na dowód, że byłem i jadę dalej kierując się na Rajowy-Maniowo-Radostowo.
Droga znowu robi się wyboista (ale nie dziurawa). Tempo spada wiatr przestał wiać w plecy, jest teraz boczny, często niesprzyjający. W Rajkowach widzę kościół i skręcam. Dobra decyzja: przy kościele stary cmentarz z grobami z końca 19 wieku. Polskie nazwiska i inskrypcje. Jeden kuty krzyż o interesującym wyglądzie oraz jeden żeliwny odlewany. Ha, jeden skalp więcej (mowa o tym żeliwnym odlewanym--których geotagowane zdjęcia kolekcjonuję). Następny przystanek jest już planowany: gospodarstwo pn. Radostowskie Rarytasy. Z daleka widać napis sprzedaż serów czy jakoś tak.
Radostowskie Rarytasy wypatrzyłem na Facebooku. Spodobało mi się, że się fajnie promują. Teraz mam okazję zobaczyć sklep w realu i też mi się podoba. Kupuję kilka małych kawałków różnych serów. Każdy elegancko opakowany w firmowy papier. Do tego masło dla Elki. Pani proponuje jeszcze twaróg i mleko, no ale ja nie mam już miejsca w plecaku, no i do Sopotu jeszcze trochę zostało więc plecak za ciężki to też nie powinien być. Pani sprzedawczyni robi mi zdjęcie przed sklepem i jadę dalej.
Wjeżdżam na DK91 w Subkowach, skręcam na Tczew.
Oczywiście Tczew też warto zwiedzić tak w ogóle, ale ja tu już byłem milion razy więc nie wjeżdżam do miasta tylko DK91 na Gdańsk.
NB chciałem wracać przez Żuławy, ale zmieniam zdanie. Na liczniku już circa 120 km, do domu jeszcze trochę zostało. Szacuję że jak pojadę DK91 to wyjdzie circa 170. Przez Żuławy byłoby dalej. Jadę DK91. Wbrew pozorom jazda tą drogą jest całkiem OK--ruch jest mały, bo większość aut jeździ po A1. Teraz jest pod wiatr, ale ponieważ jest ciepło, to jest OK, tyle że jadę wolniej niż gdyby wiało w plecy.
W Gdańsku mógłbym wracać z grubsza tą samą trasą co jechałem rano, ale decyduję się na inny wariant: DK91 do Huciska (tunelem pod DK501/Armii Krajowej w szczególności)-- Podwale Staromiejskie--Podmłyńska/Rajska (albo Stolarska/Łagiewniki). Jeżeli Podwale Staromiejskie to do skrzyżowania przy Zieleniaku no i dalej standard czyli ścieżka rowerowa wzdłuż al. Zwycięstwa. Jeżeli zaś Stolarska/Łagiewniki, to bardziej skomplikowana trasa: Marynarki Polskiej--Uczniowska--Czarny Dwór itp. Dziś wybieram wariant #1 Podmłyńska/Rajska--al. Zwycięstwa.
W domu jest tuż przed 15:00, na liczniku (prawie) 170km.
Zaczynam godzinę później tj. 8:10. Miasto puste (niehandlowa niedziela BTW). Trasa znana i już raz objechana w całości, a wielu fragmentach, to nawet wielokrotnie: Gdynia-Pierwoszyno-Mrzezino-Puck-Łebcz-Władysławowo. W Pucku ciekawostkowe muzeum jest BTW eksponujące modele wodnosamolotów Lublin R-XIII (nie zwiedzałem, podobno ciekawe). Inna atrakcja w drodze do Pucka to Rzucewo gdzie jest pałac/hotel oraz zejście na plażę z minimolem. Tyle, że droga do Rzucewa (3km) koszmarnie dziurawa
We Władysławowie powrót drogą główną, tj. DK216 (mały ruch) do Widlina, tam skręt na Mrzezino. Stąd praktycznie tą samą trasą co rano tyle, że w przeciwną stronę.
Wycieczka bez historii. W Połchowie są groty (trzeba skręcić przy sklepie w prawo na Gdynię), na które tak w ogóle warto rzucić okiem (google:grota połchowo), ale ja już rzucałem więc nie skręcam. Poza tym, przed Połchowem dogania mnie i śmiało wyprzedza facet na niebieskim Fuji. No to ja mu na koło i jedziemy. Odnoszę wrażenie że gość chce mnie urwać. Zagina się i rantuje. W końcu odpuszcza--się zorientował, że wprawdzie gość (czyli ja) wolno jechał sam, ale teraz to magicznie ożył i nie-da-rady go zgubić. Typ mruka o silnych nogach. Nie odzywa się, ani cześć ani pocałuj-wójta... Za Mrzezinem facet zaczyna się denerwować, widać że moja jazda za nim nie podoba mu się, w końcu macha rękami, zwalnia i zjeżdża w lewo. No to daję zmianę, ale gość nie korzysta z koła--jedzie 10m za mną. Amatorka totalna. Tak dojeżdżamy do skrzyżowania z DK100, gdzie znowu mnie wyprzedza. Tym razem daję mu spokój. A niech jedzie. Niedziela jest, co go będę stresował:-)
W domu jest tuż przed 12:45, na liczniku (prawie) 110km.
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; zdjęcia (flickr); ślad gpx; ślad kml.
W tym roku długi weekend był naprawdę długi bo trwał 10 dni. Zaczął się w piątek 27 kwietnia a skończył dziś 6 maja. Do tego wyjątkowo dopisała pogoda. Nie padało, było słonecznie ale nie upalnie. No może noce/ranki były trochę zimnawe, ale przecież to przełom kwietnia/maja więc jakby tak ma być.
Plan był taki: do Bachotka (na TeX-konferencję) w piątek, tam posiedzieć do 29 kwietnia do południa. Z Bachotka pojechać na Warmię, konkretnie na jej część wokół Braniewa. Zwiedzanie tej części Warmii miałem od dawna w planach. Zatem 29 kwietnia Bachotek-Nowa Pasłęka, potem 30 kwietnia pętla przez Pieniężno/Górowo i drugie nocowanie w Nowej Pasłęce. Wreszcie 1 maja powrót do Sopotu. Tyle było w planach, pozostałe rowerowanie w dniach 2--6 maja to już było spontanicznie i wokół Sopotu. Szczegóły przedstawia zestawienie:
Dzień | 27.04 | 28.04 | 29.04 | 30.04 | 1.05 | 2.05 | 3.05 | 4.05 | 5.05 | 6.05 |
Dystans | 185 | 40 | 200 | 185 | 155 | 70 | 80 | 25 | 190 | 75 |
Razem dystans przejechany 1205 km w tym 765 km na żółtym z bagażem oraz 435 km na czarnym. Pierwszy raz w życiu jeździłem na rowerze z sakwami. Do tej pory jeździłem do Bachotka bez bagażu, który podrzucałem znajomym do przewiezienia. W tym roku było inaczej i w tym celu wyposażyłem rower w dużą torbę na kierownicę Ortlieb Ultimate oraz bagażnik Authora na rurę podsiodłową. Obie rzeczy kupiłem dawno temu, ale niespecjalnie z nich korzystałem.
Ponieważ z dawnych czasów kiedy parę razy go założyłem pamiętałem, że bagażnik Authora na szybkozamykacz miał tendencję do przekręcania się w czasie jazdy, zmieniłem szybkozamykacz na normalną śrubę z imbusem. Ponadto przypadkowo zupełnie da się wstawić ten bagażnik w tylne widełki ramy mojego roweru przełajowego i zamocować go na rurze ramy a nie na rurze podsiodłowej. W tej pozycji bagażnik znajduje się niżej co obniża środek ciężkości i lepiej wygląda. Bagażnik wyposażony był w niewielką sakwę, na którą dołożyłem miękką sakwę podsiodłową. Tę miękką też kupiłem kiedyś a nie teraz i nawet wykorzystuję ją od czasu do czasu, ale uważałem ją za średnio wygodną i mało pakowną. Teraz zyskała na wygodzie i pakowności bo zamiast wisieć, leży na bagażniku. Całość jest owinięta gumowymi ściągaczami.
No więc koncepcja się sprawdziła: nie nie odpadało, nic się nie luzowało. Pewien problem był z przodu, bo torba powodowała, że zdjęcie obu rąk z kierownicy wprowadzało rower w silne drgania. W rezultacie nie dało się jechać bez trzymanki, a lubię tak robić co jakiś czas celem rozprostowania pleców. Próbowałem problem rozwiązać, przepakowując maksimum lekkich rzeczy do torby na kierownicę, ale to tylko go zmniejszyło ale nie zlikwidowało całkowicie (drgania pojawiały się później i były mniejsze).
Torba na kierownicy powoduje zresztą inny kłopot: nie da się zamontować kamery (well by się dało ale trzeba pogłówkować). W rezultacie zamiast kamery 4K Xaomi przeprosiłem się z Contourem i zamocowałem go uniwersalnym uchwytem do rur na goleniu widelca. 1/3 obrazu zajmuje wtedy kręcące się koło ale lepsze to niż nic. Trudny wybór: można by zrezygnować z tej torby (na moje dałoby upchnąć wszystko z tyłu) ale z drugiej strony, to co jest w Ortliebie jest bajecznie łatwo dostępne (nawet bez zatrzymywania się, w czasie jazdy, da się otworzyć/zamknąć tę torbę.)
Co zabrałem? Trochę odzieży żeby nie chodzić w kolarskich (spodnie, bluza, bielizna cywilna no i ekstra skarpety. Do tego bluza/spodnie termoaktywne plus kurtka ROADR 900 B'Twin na wypadek zimnych nocy/deszczu), trochę jedzenia na wszelki wypadek (jak zjadłem miałem lżej). Mały ręcznik + pasta i szczoteczka. Nie miałem cywilnych butów. Dużo elektroniki: 2 aparaty fotograficzne, bardzo mały komputer (0,5kg), smartfona, kamerę sportową. Różne kable i zasilacze (i tak jednego zapomniałem). Kamera jechała na rowerze, smartfon i aparat kompaktowy (Sony RX100) były w kieszeniach koszulek a drugi większy aparat (Olympus E-M10 + obiektyw Panasonica 12--32mm) w plecaku (albo w Ortliebie, no ale wtedy drgania większe:-)) celem łatwego dostępu. Nie zabrałem powerbanku--co było błędem. Koniecznie trzeba. Generalnie dużo to ja nie wziąłem,ale i tak rower był odczuwalnie cięższy. Bagaż było ustawiony raczej pod dobrą pogodę, ale gdyby padało to też nie byłoby problemu tyle, że musiałbym błotniki zamontować (a mam takowe do tego roweru pn. SKS XRaceblade -- bardzo dobre, mimo że połówkowe).
Czy mój wybór bagażu jest OK, no to by wymagało weryfikacji także w gorszych warunkach pogodowych. Na moje odzież nie stanowi wielkiego problemu--zawsze można coś kupić w sklepach z tanią odzieżą. BTW takie sklepy są powszechne na prowincji, a już zakup brakujących kabli/ładowarek może być problematyczny, albo zbędnie-kosztowny.
Uprzedzając pytanie nigdy nie byłem fanem nocowania w namiocie. Więc w czasach gdy znalezienie agroturystyki jest bajecznie proste i tanie raczej nikt mnie na wożenie namiotu/śpiwora nie namówi.
W planach następne wojaże--stay tuned.
27 kwietnia: Sopot--Bachotek (185km) z przystankiem w Nowym Mieście Lubawskim. Źle policzyłem czas/dystans i będąc w niedoczasie pojechałem najkrótszą drogą: Tczew-Malbork-Pasłęk-Susz-Iława. W sumie bez historii dotarłem do NM Lubawskiego, gdzie byłem umówiony z koleżeństwem ADD (jeszcze z liceum się znamy), które tam mieszka. Mile spędziliśmy 2 godziny, po czym pojechałem dalej do Bachotka. Na miejscu byłem około 21:30.
28 kwietnia: dzień wolny (miał być), ale jednak pojechałem dwa razy do Brodnicy po zakupy (4x10km = 40km). Drugi wyjazd po produkty na grila, się bowiem nagle okazało, że ogniska nie będzie 28. kwietnia tylko dzień później. Zamiast na ognisko zaprosiłem ADD na grila. Fajnie było...
29 kwietnia: odwrót z Bachotka, ale nie do domu tylko do Nowej Pasłęki. Znowu wyjechałem za późno do tego zapomniałem naładować smartfona (błędem było także niezabranie powerbanku). W rezultacie mocno nadłożyłem drogę i przyjechałem na kwaterę znowu ciemną nocą (200km). Do tego uparłem się zobaczyć płyty nagrobne w Markowie koło Morąga. Na szczęście: ostatni fragment trasy był dość nieskomplikowany, droga równa i bez dziur a księżyc w pełni. Dotarwszy do Nowej Pasłęki pytam się pierwszej osoby gdzie jest pensjonat `U Rybaka', w którym miałem zarezerwowany nocleg. Pan do mnie przyjechał to tutaj. Się okazało, że `U Rybaka' jest blisko wjazdu/wyjazdu na Braniewo. BTW fajna i godna polecenia agroturystyka.
Co do płyt z Markowa, to i tak ich nie zobaczyłem. Pod presją czasu nie zdecydowałem się na ich szukanie. Wyjeżdżając z Bachotka nie odrobiłem pracy domowej, zakładając że jakoś trafię. Pytałem się miejscowych, ale dupa-zbita--nie było to takie proste. Teraz widzę, że nawet za pomocą Google nie jest to proste--większość stron nie podaje gdzie to dokładnie jest. W końcu znalazłem (http://www.ciekawemazury.pl/info.htm#1856/pl/i/pseudomegalityczny_cmentarz_dohnow) i wydaje się że informacja jest poprawna (pałac Dohnów jest oznaczony poprawnie, to pewnie cmentarz też). Byłem blisko, co wiadać na zrzucie z googleMaps.
30 kwietnia: objazd Warmii (północnej). Pojechałem przez Pieniężno do Górowa-Iławieckiego. W obu miastach już kiedyś byłem, ale krótko i przelotem. Tym razem chciałem zwiedzić muzeum Księży Werblistów (Pieniężno) oraz muzeum gazownictwa (Górowo). Miało być 160 km, a wyszło 180.
Muzeum Weblistów bardzo fajne i godne polecenia. Urządzone pomysłowo i ze smakiem. Dużo strojów/masek oraz kilkadziesiąt egzotycznych instrumentów muzycznych (coś dla Elki). Nie wiem czy to standard jest w każdym przypadku, ale zostałem wpuszczony do środka i pozostawiony samym-sobie (jak pan będzie wychodził, to pan drzwi zatrzaśnie). Za to muzeum gazownictwa okazało się totalną porażką. Słabo z informacją -- na mieście nie ma drogowskazów, co jest jakby standardem w przypadku tego typu placówek. Po odszukaniu stosownego adresu za pomocą googleMaps nie bardzo wiadomo jak wejść. Się okazuje, że muzeum jest bezobsługowe -- żeby zwiedzać, to trzeba zadzwonić do miejscowej Informacji Turystycznej. Ja miałem pecha, telefon nawet ktoś odebrał ale zostałem poinformowany, że dzisiaj nieczynne. Podany powód był dziwaczny i raczej dla mnie był jeszcze jednym dowodem na to, że muzeum niespecjalnie jest warte uwagi.
Górowo jako atrakcję reklamuje też: Żywkowo często nazywane [...] Stolicą Bocianów. Do tej składającej się z dziewięciu gospodarstw i zamieszkanej przez 25 osób wsi co roku przylatuje około 100 bocianów. Odlatuje z niej około 200. Pojechałem, bez rewelacji. Gdybym nie pojechał to bym wiele nie stracił. Droga do Żywkowa dziurawa...
1 maja: powrót do domu przez Żuławy. Wystartowałem o 5. coś tam rano... Jadę do Fromborka, tam już byłem więc nie zatrzymuję się, zresztą nie ma po co. Jest 6 rano i miasto jest całkowicie wymarłe. Następne miasteczko--Tolkmicko zwiedzam pobieżnie. W Suchaczu na plaży jem śniadanie. Cała plaża to 100x30m piasku pośrodku ogromnych trzcinowisk. Omijam S7/E28 i jadę do domu przez Żuławy--super malownicza trasa wzdłuż Nogatu. Setki wędkarzy na brzegu i na łodziach. Nogat przekraczam na moście w Kępkach/Bielniku Drugim (oryginalna nazwa!) Droga jest całkiem dobrej jakości.
W Kępkach kieruję się na Stegnę, ale za Rybiną z drogi 502 skręcam na Sztutowo (jest drogowskaz). W rezultacie wyjeżdżam tuż obok obozu Stuthoff. Z rowerem nie wpuszczają, ale odwiedzam księgarnię, sprzedającą m.in. publikacje wydane przez Muzeum Stuthoff. Miła pogawędka z ochroniarzem, który mnie opierdolił bezceremonialnie w zeszłym roku:-) za próbę wjechania rowerem, przy czym od razu wyjaśniam że zrobiłem to nieumyślnie. W KL Stuthoff są bowiem co najmniej dwie bramy, pierwsza przy drodze i jak na moje to nie wiadomo po co jest, bo można nią swobodnie wchodzić/wychodzić (ale nie wjeżdżać--szlaban jest) i przy tej bramie nie ma żadnych kas itp instalacji. Do drugiej położonej ze 100m od pierwszej nie dotarłem -- pewnie są tam kasy i kontrola biletów przy wejściu. Mi się wydawało, że zakaz jazdy--całkowicie zrozumiały, bo przecież jest to jeden wielki cmentarz -- jest od kas/wejścia za biletem. No nie jest--faktycznie jest znak zakazu jazdy rowerem już przy pierwszej bramie, na który nie zwróciłem uwagi zakładając, że i tak nie wjadę do obozu, ale do kas jeszcze mogę...
Chcę sobie skrócić/urozmaicić drogę więc jadę na Mikoszewo gdzie za 5 PLN przekraczam Wisłę promem. Full luda, w obie strony. Od Przejazdowa droga na Gdańsk pusta. Przed Gdańskiem policja mnie molestuje że nie-ścieżką-to-tamto. W końcu puszczają bez mandatu. Generalnie pełno policji chuj-wi-po co (bo ruchu nie ma), to szukają pretekstu, żeby kumendant ich nie opierdolił po powrocie, że w krzakach spali zamiast patrolować. Oczywiście standardowe pierdolenie jak to oni dbają o moje bezpieczeństwo swoją (w oczywisty sposób zbędną) działalnością. Ciekawe czy sami wierzą w te brednie? Jeżeli zamiast mózgu nie mają gówna, to pewnie tak -- niełatwo jest żyć ze świadomością bycia pasożytem. NB. 3-go maja jeszcze mniejszy ruch i jeszcze więcej policji. Pierwszy samochód jaki zobaczyłem zaczynając wycieczkę do Rewy o 5:30 rano to był radiowóz. Normalnie państwo policyjne.
No ale summa sumarum udana wycieczka nie skończyła się mandatem więc nastrój tylko trochę mi popsuli. Do domu przyjeżdżam jakoś tak koło 14:00. Na liczniku 155km. Łącznie przejechałem +750km. Warmia to fajnie miejsce do rowerowania: mały ruch i drogi generalnie dobrej jakości (są wyjątki oczywiście z odcinkiem Markowo--Klekotki--Godkowo na czele, który jest tak dramatycznie kiepski, że nawet na GoogleMaps to wyraźnie widać.).
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; zdjęcia (flickr); ślad gpx; ślad kml.
Szóstego lutego pojechaliśmy do Portugalii. Wizzair lata konkretnie z GDA do Lizbony.
Nasza kwatera była w centrum: 25 Rua do Cardal de S. José (25 to numer domu). Pod numerem 23 jest restauracja i tam urzęduje współwłaściciel. Z metra to 200m faktycznie:
You can also come with the underground. The access is nearby the exit of the airport. Line red til the end. Change for the blue line direction santa Apolonia, stop Avenida station. The apartment is located at some 200 metros.
Pobyt wyglądał tak, że #1 dzień: stare miasto, zamek św Jerzego oraz muzeum kafli ceramicznych (azulejos). Dzień #2: Fatima. Dzień #3: Sintra a konkretnie zwiedzanie dwóch pałaców tj. Palácio Nacional de Sintra + Quinta_da_Regaleira + wejście pod pałac Pena. Do pałacu Pena nie weszliśmy, bo była kiepska pogoda/gęsta mgła, więc i tak by było kiepsko widać z zewnątrz, a w środku to tam za dużo nie ma do oglądania. Poza tym byliśmy już zmęczeni. Za to po powrocie do Lizbony weszliśmy do muzeum pieniądza -- ale nie było warto (wstęp jest za darmo więc jak komuś się nudzi...) Dzień #4: Belem a konkretnie klasztor Hieronimitów (grobowiec v.d. Gammy) oraz Muzeum Morskie. W Belem była też czasowa wystawa grafik Eschera, ale się okazało, że wstęp za 11EUR więc nam przeszła chęć oglądania Eschera.
Wracając do dnia #2 czyli do Fatimy, to w szczególności ciekaw byłem konfrontacji opowieści W. Cejrowskiego z cyklu Boso przez świat z rzeczywistością. Ja przynajmniej po obejrzeniu Cejrowskiego odniosłem wrażenie niesłychanego skrzywienia w stronę komercji i dziwnych zabobonów, tj. że są tutaj jakieś gigantyczne wielkopowierzchniowe sklepy z dewocjonaliami, na których sprzedaje się masowo bardzo dziwne rzeczy typu woskowe organy ludzkie, które potem płoną na ogromnych stosach... Rzeczywistość nie potwierdziła tej wizji, nawet bym powiedział, że WC mocno przesadził. Owszem są sklepy, owszem sprzedaje się świece w kształcie organów, ale zarówno te sklepy nie są wcale gigantyczne jak i te dziwne dewocjonalia są marginesem. Jest też jeden całkiem mały budynek przeznaczony na spalenie świec ofiarnych (por. zdjęcie obok). Sklepy są wielkości tych z Częstochowy a dziwne świece stanowią margines -- dominują tradycyjne przedmioty, takie jak figura Matki Boskiej. Uwaga na koniec: podczas naszego pobytu Fatima była prawie pusta -- być może wrażenie jest inne podczas popularnych uroczystości kościelnych.
Co do kosztów to wydaliśmy 2700PLN na dwie osoby w tym 890 na bilety lotnicze + 520 PLN na kwaterę (4 noce x 2 osoby via AirBnB). W Sintrze wydaliśmy 40 EUR (2x pałac, tj. 4 bilety + dojazd) a w Fatimie 50 EUR (4x bilet autobusowy 2 x tam + 2 x stamtąd po 12,50 EUR). Bilet do muzeum morskiego 6.50EUR (warto), Azulejos 5.00 (też warto) Klasztor i zamek po circa 10EUR.
Rzucało się w oczy dla przybysza z kraju Biedronki tysiąca małych biznesów, a sklepów wielko- czy średnio powierzchniowych jak na lekarstwo. Wśród sklepów #1 jest cukiernia/cukiernio-kawiarnia. Oni muszą pochłaniać ogromne ilości ciastek, które są mocno słodzone i zwykle nadziewane budyniem. Z zazdrością zauważyłem, że tego po miejscowych nie widać (że tyle cukru jedzą). W centrum Lizbony można też było spotkać małe-rodzinne sklepy spożywcze, sklepy AGD, księgarnie. Wygląda że wszystko to ma klientów i jakoś tam prosperuje...
W aspekcie sportowo-rekreacyjnym odniosłem za to wrażenie, że na rowerach to oni tu nie jeżdżą--być może wynika to z ukształtowania terenu. Na pewno w centrum Lizbony jeżdżenie na rowerze przy tamtejszych nachyleniach i wąskich ulicach to dla niewyczynowca mordęga. Trochę ludzi za to biega (po bruku--brrrr), nawet wcześnie rano widziałem takich zapaleńców. O tyle bieganie rano ma sens (w centrum), że nie ma ruchu (no i oczywiście zdaję sobie sprawę, że wielu biega rano bo potem leci do roboty.)
Przed wycieczką (z myślą o minimalizacji bagażu, ale także z planami wykorzystania w pracy) nabyłem najmniejszy laptop świata czyli GDP Pocket. Mało to on nie kosztował, ale sprawdził się. W wolnych chwilach doinstalowałem zresztą na nim prawie wszystko co mam na normalnym laptopie (bo zresztą na normalnym mam taki sam dysk jak na GP -- 120Gb), łącznie z TeXem, R oraz Pythonem i Perlem.
BTW na GDP Pocket jest dostępne Ubuntu i może bym i go zainstalował, gdyby nie plany używania tego urządzenia także w pracy -- Windows jednak jest bardziej kompatybilne ze wszystkim.
Samolot do GDA mieliśmy o 22.00, ale na lotnisko żeśmy się zwinęli już o 18:30, bo Elka była padnięta, a poza zwiedzaniem nie mieliśmy koncepcji co robić. W GDA byliśmy 02:30 nad ranem, przywitani zimą i -4C. W tamtą stronę podróż była mocno niekomfortowa, a to dlatego że było ciasno (rząd 28) a dwa rzędy przed nami rozkoszne Ruskie zresztą dziecię grało (bez słuchawek) w jakąś durną grę na konsoli. Powrotna za to była super komfortowa--mieliśmy miejsca w 4-tym rzędzie i wydaje mi się, że tam fotele są rzadziej rozstawione. No i nie było żadnego wkurwiającego ruskiego rebionka z konsolą.
Do pobrania ślady kml ze zdjęciami; zdjęcia; ślady gpx/kml.
Lotem W-wa--Tbilisi start 2.10.2017 22.30 lądowanie 4.00 (różnica czasu) powoduje że leci się niby 5,5 godziny (w rzeczywistości jest to 3,5h) Wsiadamy (Elka i ja) w autobus 37 do miasta i wysiadamy przy stacji metra Samgori skąd mają odjeżdżać marszrutki do Singagi. Jest 6 rano, noc i siąpi deszcz. Nie wiemy dokładnie skąd te marszrutki odjeżdżają. Przystanków marszrutek jest pełno--pytanie z którego jadą tam gdzie chcemy się dostać. Paniki nie ma--wiemy że da się to ustalić, a rozkładem nie ma co się przejmować, bo zawsze coś przyjedzie. Pytanie się wszechobecnych taksówkarzy nie ma sensu -- nic nie powiedzą bo sami będą chcieli zarobić. W tym temacie zresztą nawet nie trzeba się ich pytać -- sami namolnie się oferują: najbardziej konkretny najpierw chce 100 lari (160 PLN), w następnym zdaniu już 70. Jakbyśmy się targowali, to może by i mniej chciał, ale my nie jesteśmy zainteresowani. W końcu ustalamy metodą łażenia tam i z powrotem skąd konkretnie ww. marszrutka odjeżdża. Mówi nam to młody Gruzin -- społeczny kierownk przystanku można powiedzieć, bo łaził po placu wte-i-wewte, informował nas i parę innych zgubionych osób gdzie co jedzie, ale nie wyglądało że sam gdzieś się wybiera i że to jest jego zajęcie za pieniądze.
Czekamy, bo pierwsza marszrutka odjeżdża o 9:00. Czekanie umilamy sobie zwiedzaniem pobliskiego dużego bazaru, który właśnie zaczyna działalność (rano jest). W szczególności nabywamy takie fajne słodkie buły, podobne do chaczapuri, tyle że nadziewane dżemem albo jakąś słodką masą zwierającą orzechy. Taka buła to trylion kalorii ale kurcze smaczna jest, tyle że to chyba nie jest Gruzińskie danie, bo później nigdzie tego nie widzieliśmy. Jakby ktoś był w tych rejonach i chciał spróbować, to sklep z bułami jest pod adresem: 2--3 Mevele St (współrzędne 41.684604/44.854012, obok wejścia na bazar).
Marszrutka do Signagi kosztuje 6 lari (od osoby). Jedzie z nami wycieczka Chińczyków (6 osób) lub osób podobnych do Chińczyków. Nb takich osób w całej Gruzji było dość sporo. Być może było to związane z porą roku, ale mało było Polków, dużo Rosjan no i całkiem sporo turystów pochożych na Kitajców...
Aha, przed wejściem do autobusu kupiliśmy na lotnisku gruzińskie karty SIM za 7 i 5 lari (2Gb/1,5Gb). Jest to super proste--specjalne stoisko było czynne nawet tak wcześnie rano. Trzeba podpisać umowę, ale z pomocą kompetentnego, doskonale mówiącego po angielsku sprzedawcy nie stanowi to problemu. Smarfon się przydał a Internet działa całkiem-całkiem. A jak nie działał, to wspomagałem się OsmAnd -- mapą statyczną czyli zainstalowaną na telefonie...
W Signagi też pada. Idziemy na kwaterę pn Nato & Lado guesthouse, z którą kontaktowaliśmy się przez stronę FB. Mieliśmy jakieś obietnice zwiedzania winnicy/uczestnictwa w zbieraniu winogron, ale ponieważ pada nic z tego. Po południu idziemy do Bodbe obejrzeć klasztor pw. św. Nino. Fajna wycieczka i polecam.
Następnego dnia znowu pada. Decydujemy się na zmianę kwatery na Lagodekhi. Z rana idziemy do muzeum--niewielka instytucja i całe zwiedzanie zajęło nam może godzinę, ale można obejrzeć kilkanaście obrazów Pirosmaniego, więc warto. Wyjaśniło się zresztą iż pomnik na mieście osobnika na ośle to nie jest gruziński hołd dla Sancho Pansy tylko doktor na Ośle --motyw z obrazu Pirosmaniego.
Marszrutką jedziemy do Tsnori, które jest o rzut beretem, potem następną do Lagodekhi. Oczekując na przystanku co chwila jesteśmy nagabywani przez taksówkarzy koniecznie chcących zawieść nas do Lagodekhi za jedyne 20 lari. Próba wytłumaczenia im, że nam się nie spieszy i w związku z tym nie mamy cisku na taksówkę, nie odnosi rezultatu.
W Lagodekhi mamy ambitne plany pokonania wszystkich czterech szlaków opisanych w Internetach, więc nie tracąc czasu idziemy prosto do informacji, która jest kilka kilometrów pod górę. Tam pytamy się o realność naszych planów. (Personel mówi dobrze po angielsku BTW.) Jest kiepsko, pada śnieg (w wysokich górach) więc ten trzydniowy odpada, pada deszcz więc te kilkugodzinne też są wątpliwe, zobaczymy jutro--prognozy są takie że będzie pogoda. Proponują nam kwaterę. No i tu popełniamy błąd...
Otóż wg mnie jak na kwaterze nie ma Wi-Fi to nie ma też wielu innych rzeczy, które my uważamy za minimum a Gruzini niekoniecznie. Ponieważ pan w informacji władał dobrze angielskim zgodziliśmy się na kwaterę bez pytania o detale. Na miejscu okazało się że warunki są fatalne: nie ma Internetu; mieszkanie nieogrzewane a jest dość zimo; w związku z zimnem korzystanie z łazienki a zwłaszcza z wanny jest wybitnie teoretyczne; kuchnia jest, ale wspólna z gospodarzami i o wszystko trzeba prosić, co o tyle jest kłopotliwe że kuchnia wprawdzie jest w domu, ale żeby do niej dość, to trzeba wyjść na zewnątrz, obejść chałupę i wejść z drugiej strony (no czajnik elektryczny w pokoju by rozwiązał sprawę, ale jeszcze na to nie wpadli). Kurcze nawet stół w pokoju nie ma obrusa czy czegoś takiego a do tego w pokoju gdzie mamy spać nie ma światła--jest w pokoju obok, tam gdzie stoi stół, tyle że ten z kolei jest przechodni. Żarówki nie wkręcą, bo po co? Przecież się świeci w tym przechodnim... Rosyjski gospodarzy jest beznadziejny. Nasz niewiele lepszy (jeżeli w ogóle lepszy), ale jak Gruzin mówi dobrze to idzie się dogadać, a jak dwie strony kaleczą, to ustalenie czegokolwiek jest trudne.
Jest już późno (o tej porze roku noc zapada koło 19:00), dziś już niewiele zrobimy. Idziemy do miasta coś kupić do jedzenia i się rozejrzeć. Kupujemy chleb w piekarni--facet pyta czy zawinąć. Da pażausta. Wyciąga gazetę, starannie oddziera pół, i zawija--poczułem się 30 lat młodszy. Śmiejemy się z Elką...
Następnego dnia rano (8:00) idziemy na szlak. Tzn. podwozi nas nasz gospodarz, który ma taksówkę. Pierwsze co to jedzie na stację i za 20 naszych lari kupuje paliwo (za te 20 lari zawiezie nas i przywiezie z powrotem). Ten myk już znamy z poprzednich wojaży i nas wcale nie dziwi czemu nie zatankował przed kursem. Pierwszy szlak (do twierdzy Machi) jest łatwy. Około 13:00 wracamy taksówką (co nas kosztuje ekstra 8 PLN bo musimy dzwonić via Polska--jedyny telefon wykonany w Gruzji). Wychodzi nam, że dziś jeszcze warto zrobić drugi szlak--jak jutro pójdziemy na ten wielodniowy, to już nie zdążymy później. Każemy się wieść do Informacji (stamtąd zaczyna się ten drugi szlak pn Ninoskhevi Waterfall aka Great Waterfall). Ciężko jest wytłumaczyć Gruzinowi, że nie chcemy jeszcze wracać do domu ale udaje się...
Coś trzeba zjeść więc prosimy naszego kierowcę, że my choczom pokupić chaczapuri. To akurat zrozumiał i nas zawiózł do niepozornego lokalu. Wchodzimy nie ma chaczapuri--piecze się i będzie za 10 minut, są jakieś pierogi. No-to-nie, wracamy. Kierowca widząc, że wracamy za szybko pyta się co się stało i sam proponuje że poczeka. No to wracamy z powrotem.
Może te pierogi sobie kupimy co nam proponowali w oczekiwaniu na chaczapuri? Zamawiamy--nie ma. Kurcze dziwne, skończyły się a jakby klientów oprócz nas nie było...
Chaczapuri za 1,5 lari od sztuki (2,40 PLN) jest super. Na czymś w rodzaju francuskiego ciasta. Bierzemy jeszcze dwa na wynos na kolację. W Gdańsku w piekarni gruzińskiej chaczapuri o jakości take-awaya podgrzewanego na mikrofali z Tbilisi 16 PLN (dla porównania). Taksówkarz pojechał gdzieś i musimy chwilę poczekać (pytał się czy może, nie porzucił nas) -- się okazuje, że złapał kurs, wraca pod chaczapurnię z kobitą z dzieckiem. Po drugiej stronie ulicy jest bank, przywiózł je do banku. No proszę jaki zaradny.
Jedziemy teraz do Informacji pytać się co dalej. Tam już jest inna obsada--bardziej konkretna. Mówią że lepiej nie iść na Black Rock Lake i my też coś czujemy, że to nie byłoby rozsądnie. Trzeba być przygotowanym (buty/śpiwór/aprowizacja) i mieć jakieś tam doświadczenie. To nie dla nas... Pytamy się że może do połowy dość i wrócić -- podobno nie warto. Dwa dni łażenia po lesie a dopiero druga połowa jest super-atrakcyjna widokowo. Ostatni ze szlaków -- Black Grouse Waterfall -- jest zalany wodą i niedostępny No to sprawa jest jasna: dziś jeszcze przejdziemy się do wodospadu a jutro pojedziemy do stolicy.
Drugi szlak jest znacząco trudniejszy i bardziej męczący. Schodzimy ze szlaku praktycznie równo z nadejściem zmierzchu, mając w nogach +20km. W nocy rezerwujemy nocleg w hostelu Envoy, w którym już nocowaliśmy w 2015 roku. Po prostu wysyłam im emaila i po chwili jest potwierdzenie--być może dlatego tak szybko, że już nas znają.
To że tu wszystko na gębę można załatwić w 15 minut i za taką samą cenę jak rezerwowane miesiąc wcześniej, to jasna strona Gruzji:-)
Dwa szlaki zaliczone. Z dwóch co zostały do zaliczenia jeden jest za trudny, a ostatni -- zalany wodą i nie radzą tam chodzić. Rano wiozą nas taksówką (10 lari) na postój marszrutek. Nawiasem mówiąc za pobyt zapłaciliśmy 60 lari a za trzy krótkie kursy taksówką 30 lari. Paradoks. Być może było się targować...
Marszruta nie staje na Samgori, tylko gdzie indziej. Nie wiemy dokładnie gdzie, ale po chwili widzimy stację metra. Wyciągam smartfona. Przez google maps ustalam, że do Envoya jest 40 minut piechotą, a jak pojedziemy metrem na stację Avlabari, to stamtąd jest 12 minut. Wysiadamy na Avlabari. Eeee, te rejony to my już znamy. Lecimy do Envoya, zostawiamy bagaże i do wieczora chodzimy po mieście.
Ciekawostką są setki kibiców Walii w koszulkach narodowych -- niechybny znak, że dziś wielki mecz w piłkę kopaną. Nawet przez chwilę rozważałem pójście, ale dałem sobie spokój (gdyby grali rugbyści to by nie było dylematu.) Rano pytam się recepcjonistę o wynik--nie wie. You prefer rugby? Yes--nie wiem czy szczerze czy przez grzeczność potwierdził.
Walia wygrywa 1:0.
W sobotę-niedzielę będzie się odbywał festyn pn: Tbilisoba. Więc nasze plany są takie: w Sobotę bierzemy udział w festynie a w niedzielę zapisujemy się na wycieczkę do Armenii. Impreza festynowa okazuje się mało ciekawa: część towarzyska atrakcyjna dla Gruzinów, którzy wszędzie stawiają grille i jedzą te swoje szaszłyki ale to nie dla nas; część artystyczna nieobecna praktycznie, na scenach nic się nie dzieje; cześć handlowe mizerna, kupa ludzi ze wsi sprzedaje to co zwykle. Rozczarowanie i nie polecam.
Normalnie to chodziliśmy na obiad do Machakhela na placu Vakhtang Gorgasali (Nb to chyba sieciówka bo identyko lokal był/jest w Batumi.) ale z uwagi na tłumy szukamy czegoś poza centrum i decydujemy się na Cheburek Cafe, zaraz za łaźniami tureckimi (ulica Ioseb Grishashvili). Chcemy zupę z fasoli, po dwa chinkali i coś warzywnego. Zupy nie ma, chinkali nie ma nawet w menu (to chyba nie jest lokal prowadzony przez Gruzinów). W zamian proponują -- elementary my dear Watson -- czebureki. Niezłe. Pierwszy raz w życiu jadłem, a do czerwca br. to nawet nie wiedziałem co to jest (w czerwcu w Jastrzębiej Górze zobaczyłem toto w budzie fastfudowej).
W nocy z soboty/niedzielę nie mogę spać, o 4:00 idę zwiedzać Tbilisi/sprawdzić jak wygląda festiwal nocą. Wcale nie wygląda, bo w sumie nic się nie dzieje. Ulice opustoszałe oprócz tych w centrum gdzie są lokale i trochę ludzi się kręci. Tbilisi jest fajnie podświetlona więc wpadam na pomysł pyknięcia paru fotek z wysokości twierdzy Narikala. Idę w górę, nikogo, kompletnie wyludniona okolica. Na górze nawet stragan z całym szajsem pozostawiony bez dozoru... Wracam o 5:30 do Envoya.
Ten nocny wojaż to także empiryczna weryfikacja stanu bezpieczeństwa w Gruzji. Zero strachu wałęsania się po obcym mieście w nocy. Zresztą nie spotkałem tutaj nikogo podobnego do chuligana--chlory są, wiadomo, bo to biedny kraj jest, ale agresywna młodzież--nie widziałem. No i podobno policja jest sprawna/nieprzekupna.
Wycieczkę do Armenii wykupiliśmy w hostelu za 135 lari od osoby. W programie wyjazd do trzech klasztorów: Sanahin, Hachpat i Akhtala (w kanionie rzeki Debed), w takiej właśnie kolejności. Wyjeżdżamy o 9.00 około 14:00 mamy obiad przygotowany przez Ormiańską rodzinę we wsi Hachpat. Wracamy około 20:00. Wrażenia mieszane. Pozytywy: widoki, klasztory, obiad (kuchnia Ormiańska IMO jest lepsza od gruzińskiej, która jak dla mnie jest zbyt kaloryczna w części jarskiej, że tak powiem oraz obok moich upodobań z tymi swoimi szaszłykami i innym czerwonym mięsem), fajne towarzystwo z całego świata (USA, Nowa Zelandia, Australia, Niemcy no i my). Negatywy: straszna bieda i zdegradowana do niepojętych granic infrastruktura/domy, które trzeba oglądać...
Odmeldowujemy się z Envoya. Kupuję na mieście chaczapuri w wersji take-away i jemy je na trawniku obserwując dogorywającą imprezę pn. Tbilisoba. Stoiska już w większości są zamknięte, ludzie z prowincji zwijają biznesy. W hostelu twierdzili, że na scenie w pobliżu łaźni będzie gala koncert, ale słusznie stwierdziliśmy że to false-alarm jest i nie poszliśmy tam (podejrzane wydało się miejsce dla tego koncertu--toż tam w ogóle nie ma przestrzeni dla widzów). Że było to słuszne posunięcie potwierdza kompletna cisza -- gdyby grali/śpiewali byłoby coś słychać--nasz trawnik jest niedaleko.
Nota Bene Elka-optymistka sugeruje jechać na lotnisko i tam coś zjeść (don't do that--ceny z księżyca), na szczęście jej nie słucham. Około 22:00 jedziemy na lotnisko autobusem linii 37. Do odlotu zostało nam 7 godzin, ale w sumie nie ma nic do roboty. Od Envoya do najbliższego przystanku 37 jest blisko, należy tylko przejść przez most, a następnie kierując się na stację metra, minąć ją i szukać pierwszego przystanku autobusowego po prawej stronie. Przejazd jak zwykle, tj. pół lari czyli około 80 groszy.
Na lotnisku nie ma co robić, zabijając czas można by coś kupić i zjeść--ceny wszakże zniechęcają. Moja ulubiona, bo duża, kawa Americano za 14 PLN, i jest tego może 100ml (jak to jest Americano to jak wygląda Espresso:-?). W Wa-wie to się w Costa dostaje za podobną cenę pół litra.
Nie kupuję, idą sobie sprawdzić przed lotniskiem. I jest sukces. Obok efektownego posterunku policji (Isani Samgori PoliceStation #6 na google maps) jest mały sklepik, a w nim normalne ceny. He, he... ostatnia sprawiedliwa na wschód od Tbilisi (sprzedawczyni zwana w PRL sklepową) śpi, stukam w szybę: Kofi u was jest. -- Jest... Jest też lodówka z lodami: katoryje morożenoje charosze? -- Wsie charosze... No i faktycznie dobre były.
Tbilisi-Wwa start 9.10.2017 05.05 rano.
Wycieczka wyszła nam 1500PLN/łep z czego połowa to cena biletów lotniczych. Specjalnie się nie ściskaliśmy z kasą wię pewnie dałoby radę i taniej, ale po co?
Miejsce odjazdu marszrutek spod Samgori do Singagi: 2 Ketevan Dedofali Ave (wsp. geograficzne: 41.686001/44.852066)
Chaczapurnia w Lagodekhi: 23 Qiziki St., naprzeciw oddziału Libery Bank (jeżeli czegoś nie pokręciłem)
Ślad ze zdjęciami do twierdzy Machi oraz wodospadu Ninoskhevi
Tani sklepik pod lotniskiem: po lewej patrząc od terminala w stronę miasta, tj. przed posterunkiem policji (wsp. geograficzne 41.673424/44.961378)
Ślady naszych wycieczek 2014/2015/2017 (czerwony -- 2014, niebieski -- 2015)
Zdjęcia z wycieczki z 2017
Dane w formacie GPX/KML do pobrania tutaj
Właśnie wróciliśmy z Elką z Gruzji i Armenii, która to wycieczka była naszą trzecią w tamte rejony. Zanim więcej na temat, na razie podsumowanie naszych wyczynów w postaci pliku GPX (na pierwszej mapie czerwona kreska oznacza rok 2014, niebieska -- 2015, ciemno-zielona -- 2017): 2014-17 | 2014 | 2015 | 2017
Ponieważ powyższe linki prowadzą do dość rachitycznego serwerka, to na wypadek gdyby ów zniknął albo przestał działać kopie plików GPX są w repozytorium na githubie tutaj